Wiktor Świetlik: Rafalski - facet z tego, co nas boli

2011-06-14 4:00

- Jam nie z soli ani z roli - miał niegdyś powiedzieć Stefan Czarnecki, pogromca szwedzkich najeźdźców, nawiązując do fortun największych polskich rodów. Z czasem stwierdzenie to przeszło w przysłowie "jam nie z roli ani z soli, ale z tego co mnie boli". I to powiedzonko mogłoby przysłużyć jako motto najnowszej powieści Rafała Ziemkiewicza "Zgred", chyba najlepszej w dorobku pisarza i publicysty.

Właściwie to nie powieść, a dziennik Ziemkiewicza, przypominający słynne "Dzienniki" Kisiela. Dziennik lekko - jakby powiedziała pani od polskiego - zbeletryzowany. Ziemkiewicz to Rafalski, pozostali bohaterowie mają czasem zmienione imiona, sytuacje bywają przeniesione, ale są prawdziwe. Prawdziwe jest też to co tytułowego "Rafalskiego" boli. Ból jest dosłowny - także fizyczny - choć często traktowany z ironią. Rafalski rozpoczyna notatki w czasie, kiedy dopada go cukrzyca. Choroba wymusza drastyczną zmianę lekko sybaryckiego trybu życia bohatera (kilka szklaneczek dziennie, kulinaria, niezbyt dużo ruchu).

Bólem jest także wiele wspomnień, które dopadają. Wyrzuty sumienia, że ojciec być może żyłby dłużej, gdyby syn bardziej przejął się jego chorobą. To, że ów ojciec, patrzący na rzeczywistość z uczciwą dosadnością - tak często miał rację. Ziemkiewicz znajduje się za tym, co Joseph Conrad określił jako "smuga cienia" - moment, w którym człowieka dopada nieistotny dla niego wcześniej czas, po którym mężczyzna nie tylko jest już pewien możliwości, ale zna swoje ograniczenia.

Przeczytaj koniecznie: Rafał Ziemkiewicz: Bajki pana Kwaśniewskiego

Niełatwe są też w tych czasach relacje wierzącego katolika z Bogiem (co dla niektórych lewicowych gamoni jest przejawem hipokryzji). Gdy do Ziemkiewiczów, pardon, Rafalskich, przychodzi ksiądz po kolędzie i pyta, czy mają ślub kościelny, ci odpowiadają, że: "tak, tylko że każde z kimś innym". Duchowny wygraża, że w takim razie łaski sakramentu doznają dopiero na łożu śmierci. - W takim razie najbliższe datki na Kościół też zapiszę dopiero w testamencie - odpowiada ze złośliwą satysfakcją Rafalski. Ot, cała Polska.

Ból to także to co nas otacza. Ziemkiewicz - chwała mu za to - nie sili się na oderwane od rzeczywistości jęki egzystencjalne. To opowieść dla takich jak my i o takich jak my. Żyjących tu - jak pisał poeta - gdzie nas wdepczą w grunt. Zepsucie, korupcja, cwaniactwo ma swoje namacalne skutki w postaci bezczelnego gnojka z nadzoru budowlanego, braku dróg, złodziejskiego państwa, marnotrawstwa na potęgę. W postaci znajomych zindoktrynowanych jedynie słuszną "Gazetą". I w postaci tego, że w życiu publicznym na górę z reguły wypływa to samo co w przyrodzie.

Rzeczywistość "Zgreda" jest dla mnie - człowieka przed smugą cienia - zbyt pesymistyczna. Co nie znaczy, że ponura. To momentami zabawna książka. Perełką są dialogi Rafalskiego z córkami. I to właśnie jest ratunek głównego bohatera i autora zarazem. Nie oferty przyjaciela Irka (alter ego znanego posła PO, który zginął w katastrofie smoleńskiej), polityka rządzącej ekipy, który namawia, by "wejść do rządzącej mafii", bo porządni ludzie tam mogą też zrobić coś dobrego. I nie miraże cudownej IV RP rysowanej gdzieś na horyzoncie przez przywódcę opozycji. Azylem, ratunkiem dla Rafalskiego jest rodzina - żona i córki. Skądinąd nie dziwię mu się.

Wiktor Świetlik

felietonista "Super Expressu"