Syci mieszkańcy Starego Kontynentu informację o zamachach przełknęli gdzieś między kolejnymi kęsami wielkanocnego jajka i drożdżowej baby. Może gdzieś temat zagościł na chwilę przy rodzinnych stołach. A być może nie. Ale w internecie zainteresowanie tematem było małe. I, prawdę powiedziawszy, to dużo poważniejszy dowód na kryzys zachodniego chrześcijaństwa, niż upadek moralny wierzących i kapłanów (to w historii zdarzało się często), czy nawet skandale wewnątrz Kościoła (z tymi również mieliśmy już do czynienia).
Tym, co świadczy o całkowitym kryzysie chrześcijaństwa jest znieczulica wyznawców. Sprowadzanie wiary wyłącznie do rytuału i wyznawania świętego spokoju, we własnym domu. Odbębnić mszę, a potem przy stole, napchać się, a na koniec zerknąć na ulubiony serial w TV. Oczywiście nie chodzi o to, że europejscy chrześcijanie powinni nagle biczować się i rozpaczać w związku z tym, co się stało. Ale choć chwila refleksji, zadumy, szczerej modlitwy byłaby pożądana.
I wiele wskazuje na to, że w wielu przypadkach tego właśnie zabrakło. Bo ludzie niby wierzący chętniej czytają ploteczki o bieliźnie celebrytów, czasem dla własnej wygody poczytają sobie o cudach, ale o prawdziwym wymiarze chrześcijaństwa, w które wpisuje się wielkie cierpienie, wolą nie pamiętać. Chrześcijaństwo ginie, ale tylko w sytej i zadufanej w sobie Europie. Jego prawdziwy wymiar odnaleźć można wśród prześladowanych chrześcijan w Egipcie i innych krajach muzułmańskich, komunistycznych Korei Północnej, czy Chinach. A także w spontanicznej wierze mieszkańców Afryki, czy państw Azjatyckich.
Niektórzy chrześcijańscy autorzy twierdzą, że za jakiś czas Europa będzie całkowicie pozbawiona wiary, a Europejczyków nawracać będą misjonarze z Afryki i Azji. Patrząc na zachowania niektórych chrześcijan, ta wizja nie musi być science fiction.