Premierem nie będzie Beata Szydło - gruchnęła we wtorek wieść po prawicowym (a potem i nieprawicowym) internecie. Jarosław Kaczyński, Piotr Gliński - te nazwiska pojawiły się w kontekście obsady fotela szefa rządu. Ostatecznie okazało się, że kandydatem na premiera pozostała wiceprezes PiS. O co jednak chodziło? Z informacji, jakie posiadamy, w partii faktycznie doszło do jakiejś rozgrywki. Grupa działaczy uznała, że Szydło na premiera się nie nadaje. A więc lepiej, by został nim ktoś inny. "W kampanii obiecaliśmy coś innego? Oj tam, oj tam, wszak mamy pełnię władzy" - zdaje się taki był tok rozumowania tych, którzy chcieli dokonać przewrotu. Delikatnie mówiąc, tok rozumowania błędny. Decyzja o zmianie kandydata na szefa rządu kilka dni po wyborach byłaby bowiem zwykłym, bezczelnym oszustwem wobec własnych wyborców i wszystkich (także niegłosujących na PiS) Polaków, którym właśnie Beatę Szydło przez kilka miesięcy przedstawiano jako murowanego kandydata na stanowisko premiera. Owszem - PiS mógłby, mając pełnię władzy, taką decyzję podjąć. Oznaczałoby to jednak trwałą i nieodwracalną utratę wiarygodności.
Oczywiście nie wiem, czy wiceprezes PiS będzie dobrym premierem. Istnieją obawy, że pójdzie fatalną drogą Andrzeja Dudy. Powszechne w dużym pałacu spocone rączki i strach przed tym, by TVN i "Wyborcza" nie pogroziły czasami palcem, są już tematem drwin w konserwatywnych i patriotycznych środowiskach. Na cholerę nam druga wersja Kwaśniewskiego? - takie opinie ze strony zawiedzionych wyborców Dudy słychać coraz częściej. Są nieco krzywdzące - obecny prezydent w przeciwieństwie do Kwaśniewskiego trzeźwy jest i pobożny. Ale strach przed byciem kontrowersyjnym widoczny jest na każdym kroku (przyznajmy, bardziej w otoczeniu niż u samego prezydenta). Jednak to, że ktoś tak ocenia głowę państwa i boi się, że Szydło jako premier będzie działać podobnie, w niczym nie usprawiedliwiałoby oszukania wyborców raptem kilka dni po głosowaniu.
Zobacz: Prof. Wiesław Godzic: Pomysły PiS mogą zniszczyć media publiczne