Przyznam szczerze, że nic nie przeraża mnie bardziej, niż koncepcja nagłego pojednania ludzi dawnej Solidarności. Z prostej przyczyny – 10 milionowy ruch tworzyli ludzie bardzo różni. Zdeklarowani antykomuniści i osoby, które na „antykomunistyczny tramwaj” załapały się w roku 1956, 1968, 1970, 1980. Ludzie, którzy gdy tylko komuna nastała wiedzieli, że należy stawać do walki o Polskę, i ludzie, którzy na oczy przejrzeli dopiero po 13. grudnia 1981 roku, gdy czołgi Jaruzelskiego wyjechały na ulice polskich miast. Byli w pierwszej Solidarności zwyczajni, walczący o sprawy bytowe związkowcy, byli liberałowie, konserwatyści, narodowcy, zwolennicy nietotalitarnej lewicy. Były osoby wierzące i niewierzące. Wszystkich połączył jeden cel – walka z określonym złem.
Gdyby po 1989 roku faktycznie, powstała jedna partia – powiedzmy – Polska Zjednoczona Partia Solidarnościowa, siłą rzeczy poglądy jej członków podległyby ujednoliceniu. Nie byłoby mowy, by po tej samej stronie byli narodowcy z liberałami, konserwatyści z socjalistami itd. Przeciwnie – partia błyskawicznie stałaby się wierną kopią nieboszczki PZPR, którą, z narażeniem życia ludzie Solidarności obalali. A chyba nie o to w tym wszystkim chodziło.
Paradoksalnie spór, który wybuchł między ludźmi dawnej Solidarności mógłby być doskonałą lekcją demokracji. I tylko jedna rzecz problematyczna – dziesiątki bohaterów naszej wolności dziś żyje w biedzie, bądź skrajnej nędzy. I to, a nie różnice poglądów między dawnymi działaczami jest naprawdę przykre i powinno budzić sprzeciw mediów nad Wisłą. Nie budzi.