"Super Express": - Porozmawiajmy o miłości.
Prof. Ryszard Bugaj: - Nie wiem, czy wybrał pan właściwego rozmówcę.
- Chodzi o miłość do budżetu. Minister Morawiecki wyznał, że w nowym budżecie jest zakochany. Da się zakochać w budżecie?
- Nigdy tego nie potrafiłem. Przez parę lat pracy parlamentarnej miałem bliski kontakt z budżetem i rzeczywiście budził we mnie różne refleksje, ale nigdy uczucia.
- To skąd ta afektacja pana ministra?
- Podejrzewam, że po prostu wymsknęło mu się i dlatego nie przypisywałbym temu znaczenia.
- Może to po prostu wyraz ulgi, że udało się to wszystko jakoś posklejać?
- Jestem daleki od pochwał, które płyną z ekipy rządowej, ale także od frontalnej krytyki opozycji i niektórych ekspertów. Słyszałem pana prof. Balcerowicza, który niesłychanie ostro się na ten temat wypowiadał. A on akurat jest człowiekiem, który powinien skorzystać z okazji, żeby siedzieć cicho, jeśli chodzi o zadłużenie.
- Czemu?
- Ono w dużej mierze wynika z reformy emerytalnej z 1999 r., którą on firmował i za którą do dziś obstaje. To, że dług nie rośnie dziś tak szybko, zawdzięczamy w dużej mierze byłym ideowym pobratymcom Leszka Balcerowicza, choćby Jackowi Rostowskiemu. On w dużej mierze tę reformę rozmontował.
Zobacz: Tomasz Terlikowski: W kwestiach moralnych nie ma referendum
- PiS ostatnio zmaga się z podatkami. Zamierza wprowadzić w systemie niemal rewolucję, proponując podatek jednolity, który zawrze w sobie PIT oraz składki zdrowotną i emerytalną. Dobrze robi?
- Jest jeden argument, który budzi we mnie zrozumienie dla tego pomysłu.
- Zacznijmy od sprzeciwu.
- Mój sprzeciw wynika z pomysłu integrowania składek ubezpieczeniowych z podatkiem w momencie, kiedy mamy ścisłą zależność świadczenia od zgromadzonego kapitału. Dlatego trzeba je będzie indywidualnie rozliczać. To ideowo i organizacyjnie bardzo wątpliwy pomysł. Natomiast moje zrozumienie dla pomysłu wynika z faktu, że PiS tylnymi drzwiami chce sięgnąć do głębokich kieszeni majętniejszych Polaków.
- Co już budzi opór.
- Rzeczywiście, niektórzy żurnaliści już podnoszą larum. Niemniej pod względem podatków Polska jest klasycznym krajem postkomunistycznym, w których systemy podatkowe zawierają redystrybucję w drugą stronę. To znaczy od biednych do bogatych. Więc jeżeli rządzący chcą coś w tej sprawie zrobić, to tylko bym przyklasnął.
- Ale nie oznacza to zabicia klasy średniej i przedsiębiorczości w Polsce?
- Rację ma Marek Belka, który w jednym z wywiadów zauważył, że mało jest takich krajów, w których przedsiębiorcy mieliby tak luksusowe warunki jak w Polsce. Oczywiście nasi przedsiębiorcy mają wiele realnych problemów z funkcjonowaniem państwa, które potrafi utrudnić im prowadzenie biznesu. Jeśli jednak chodzi o obciążenia fiskalne, to są one niezwykle łagodne i często preferencyjne.
- I nie obawia się pan o los polskiej klasy średniej i przedsiębiorców?
- Wydaje mi się, że grupa, która może ucierpieć w tym sensie, że jej biznesy mogą być zagrożone, jest niezwykle mała. Inni być może będą mieli odrobinę niższy dochód ze swojej działalności. Nie neguję tego. Zwróćmy jednak uwagę na jedną rzecz.
- Jaką?
- Podatki na ogół traktuje się jako coś, co trafia do czarnej dziury. Jeżeli jednak podatki przekształcone są w wydatki państwa i per saldo trafiają do grup o niższych dochodach, to ich skłonność do konsumpcji jest bardzo wysoka i z punktu widzenia popytu globalnego jest to zmiana niezwykle korzystna. Ci, którzy prowadzą firmę, mogą w dłuższej perspektywie poczuć poprawę swojej sytuacji.
- Wątpliwości budzi fakt, że politycy PiS mówią, że zmiany w wysokości podatków mają być neutralne dla budżetu. Po co więc zrażać do siebie ludzi, skoro nie przyniesie to szczególnej poprawy dla finansów państwa?
- Przede wszystkim nie negowałbym potrzeby przesunięcia ciężarów podatkowych.
- Samo przesunięcie jest w porządku, ale może pójść za ciosem, żeby wpływów do budżetu było po prostu więcej?
- W dłuższym okresie będzie to, moim zdaniem, nieuchronne. Polska ma o 8 pkt proc. PKB niższe dochody budżetowe z podatków niż kraje tzw. starej Unii. Powstaje więc dramatyczne pytanie, czy nasz kraj może się rozwijać przy znacznie niższym poziomie obciążeń podatkowych niż Europa Zachodnia.
- Aby przekonać Polaków, że niektórzy muszą płacić wyższe podatki, trzeba odbudować zaufanie do państwa. Jak pan ocenia w tej materii rok rządów PiS?
- Mamy tu spory problem. Mechanizmy instytucjonalne zostały rozmontowane, choć powinny być po prostu zreformowane. Tym bardziej że PiS znacznie bardziej niż poprzednicy próbuje zaktywizować instytucje państwa w gospodarce, ale wtedy sprawą absolutnie krytyczną jest kwestia polityki kadrowej. Tu z jednej strony widać krótką ławkę PiS, a z drugiej - że kręci się tu cała masa cwaniaków, którzy skorzystają z każdej okazji, żeby wykonać skok na kasę.
- PiS ma też ambitne plany rozwojowe. Chce modernizować polską gospodarkę w kierunku większej samodzielności, co w skrócie można określić stwierdzeniem z propagandy o wstawaniu z kolan. Z drugiej jednak strony rząd skłania się do przyjęcia umowy o wolnym handlu z Kanadą, znanej jako CETA, która tej modernizacji zagrozi. Jak to wytłumaczyć?
- Nie bardzo rozumiem takie działania. Chyba że stoi za tym jedyny racjonalny argument, który polega na tym, iż nie chcemy być samotni w sprzeciwie. Jest o tyle racjonalny, że choć formalnie możemy to zrobić, to ci, którzy w Unii są naprawdę silni i ważni, potem dadzą nam po łapach. Jeżeli to jest jedyny argument, w gruncie rzeczy polityczny, to można mieć dla niego trochę zrozumienia. Natomiast w kategoriach ekonomicznych ja się tej umowy boję. Wcale nie najbardziej ze względu na możliwość zalania polskiego rynku żywnością modyfikowaną genetycznie.
- W takim razie dlaczego?
- Ponieważ ten traktat stawia Polskę w szranki z jeszcze bardziej jednolitym, zintegrowanym rynkiem. Na takim rynku zawsze wielkie korporacje są najsilniejsze. A w Polsce nie mamy żadnej korporacji, która miałaby taką pozycję, że mogłaby stanąć do takiej konkurencji jak równy z równym. W tej konkurencji liczy się nie tylko to, jaką ma się technologię czy po jakiej cenie oferuje się swoje produkty. Wielką kwestią jest siła marketingu czy zdolność do występowania w sporach prawnych. W takiej sytuacji nasi przedsiębiorcy muszą być w gorszej sytuacji.
- W ogóle doświadczenie uczy, że nieograniczony wolny handel dla takich krajów na dorobku i zacofanych ekonomicznie jak Polska to zawsze zły pomysł.
- Epoka wolnego handlu zaczęła się na dobrą sprawę wraz z rewolucją neoliberalną na początku lat 80. i dała jedną rzecz. Są nią lepsze możliwości przedarcia się krajów z poziomu niskiego do średniego. Zasady, którymi kieruje się neoliberalizm, odcinają jednak drogę do rozwoju z poziomu średniego do wysokiego. A Polska stoi dziś przed pytaniem, jak wyjść z pułapki średniego rozwoju. Obawiam się, że CETA nam w tym nie pomoże.