"Super Express": - Można odnieść wrażenie, że frekwencja w Polsce jest odwrotnie proporcjonalna do znaczenia poszczególnych wyborów. Największym zainteresowaniem wyborców cieszą się prezydenckie, najmniejszym samorządowe. Jakie są tego przyczyny?
Prof. Mirosława Grabowska: - Widzę jedną przyczynę - "łatwość" lub "trudność" danych wyborów. Wybory prezydenckie są "łatwe" pod wieloma względami. Po pierwsze, pod względem poznawczym - głosujemy na osoby - na kandydatów, z których przynajmniej część jest bardzo dobrze znana. Jesteśmy więc w stanie intelektualnie zapanować nad naszą decyzją. Pod drugie, są one "łatwe" pod względem technicznym, gdyż mamy przed sobą jedną kartę do głosowania, na której stawiamy jeden krzyżyk.
Przeczytaj koniecznie: Prof. Michał Kulesza, twórca reformy samorządowej: Wybory samorządowe ważniejsze od parlamentarnych
- Z wyborami samorządowymi nie jest tak łatwo...
- W niedzielę wybierzemy zarówno osoby - wójtów, burmistrzów lub prezydentów miast, jak i listy, z których dopiero wybierzemy "swojego" kandydata do rady gminy lub miasta (a w Warszawie także dzielnicy), do rady powiatu oraz do sejmiku wojewódzkiego. Naprawdę niełatwo to wszystko ogarnąć. Pamiętam sytuację z poprzednich wyborów, kiedy starsza pani otrzymała od komisji wyborczej coś, co nazwałabym masą papierową: były to karty wyborcze, z których jedna miała formę książeczki, druga - tradycyjnej karty wyborczej, a trzecia miała wielkość plakatu. Miałam wrażenie, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Ale najważniejsza jest trudność poznawcza. Nie ma mowy, żebyśmy znali wszystkich kandydatów. Być może na wsiach i w małych miejscowościach kandydaci na wójta czy burmistrza są znani, ale nie jestem już pewna, jak to jest z radą powiatu czy z sejmikiem wojewódzkim. Są to więc wybory obarczone dużym poziomem niepewności i niewiedzy. Ludzie mogą się z tym wszystkim źle czuć i dlatego frekwencja w tych wyborach jest niska.
- Jest szansa, że mimo wszystko w tym roku będzie wyższa niż w poprzednich latach?
- Wydaje mi się, że tak. Z badań CBOS-u wynika, że zainteresowanie tymi wyborami jest większe niż w poprzednich latach. Udział w nich deklaruje 71 proc. badanych. Wiemy oczywiście, że tyle osób do urn nie pójdzie, ale w 2006 r. sondaże mówiły o 63 proc. zainteresowanych głosowaniem.
- Czym należy tłumaczyć ten wzrost?
- Myślę, że w ciągu ostatnich dwóch kadencji samorządowych ludzie po prostu doświadczyli tego, że od władz lokalnych naprawdę dużo zależy. Jeśli wybierze się dobrego gospodarza społeczności lokalnej, to wiele potrafi on zmienić na lepsze. Warto też zwrócić uwagę, że w naszych badaniach Polacy dobrze oceniają ostatnią kadencję. Wpływ na to mogą mieć fundusze unijne wydawane lokalnie. Na pewno swoje zrobiło też podgrzanie atmosfery w debacie publicznej. Przecież nie tak dawno wybieraliśmy prezydenta i myślę, że te emocje, napędzane również przez główne partie polityczne, jeszcze nie opadły.
- Chciałbym jeszcze wrócić do kwestii anonimowości kandydatów, na którą zwróciła pani uwagę. Wydaje mi się ona jednym z głównych problemów tych wyborów. Jak z tym walczyć?
- Rzeczywiście warto się zastanowić nad tym, na jakiej zasadzie wyborca ma podejmować decyzje. Myślę, że pojedyncze osoby z list mogą być znane ze swojej działalności. Większość kandydatów pozostaje jednak anonimowa. Pewną wskazówką może być przynależność partyjna, którą jednak wielu wyborców nie chce się kierować. Wolą ocenić osobę kandydata i jego dokonania. Robi się z tego trochę kwadratura koła, gdyż trudno oczekiwać od wyborcy, że pozna kilkadziesiąt osób startujących z jego okręgu do różnych struktur samorządowych.
- Może jest tak, że ci, których byłoby stać na dotarcie do wyborców poprzez ulotki czy billboardy, nie zadają sobie takiego trudu, bo i tak mają na tyle wysokie miejsce na liście, że bez większych problemów mogą liczyć na elekcję. Z kolei reszta na kampanię pieniędzy nie ma.
- Jest w tym sporo racji. Jeśli ktoś startuje w Warszawie do rady miasta czy sejmiku wojewódzkiego z pierwszego miejsca z list PO czy PiS-u, to wybór ma pewny. Problem zaczyna się na dalszych miejscach, trzecim, czwartym itd., gdzie wybór nie jest już tak oczywisty. Kampania pochłania ogromne koszty. Nawet wynajęcie jednego billboardu wymaga dużych nakładów finansowych. Jeśli ktoś nie dysponuje dużymi środkami i nie ma pomysłu na kampanię internetową, to ma niewielkie pole manewru. Pozostaje mu chodzenie od drzwi do drzwi. Naturalnie różni kandydaci wykazują się różnym zaangażowaniem. Jedni dwoją się i troją, żeby przekonać do siebie wyborców, a inni, zapewne z tych odleglejszych miejsc, nie bardzo się starają, bo i tak nie mają szans.
Patrz też: Politycy PO pchają swoje rodziny do władzy. Na listach wyborczych do samorządu krewni członków PO
Więcej
https://www.se.pl/wiadomosci/polska/politycy-po-pchaja-swoje-rodziny-do-wadzy-aa-smvd-eGaH-Egph.html
- Platformą kontaktu z wyborcami mogłyby być lokalne media, ale problem z nimi polega na tym, że najczęściej znajdują się w rękach lokalnych władz.
- Mają one swoją rolę do odegrania, ale rzeczywiście problem, na który zwrócił pan uwagę, jest bardzo istotny. Nawet jeśli są one formalnie niezależne od władzy, to są uzależnione np. od ogłoszeń umieszczanych przez samorządy, a przecież te media żyją z ogłoszeń (i reklam). Większą nadzieję wiązałabym jednak z Internetem, który obecnie dociera do mniej więcej 2/3 społeczeństwa. Trzeba jednak pamiętać, że dostęp do niego jest bardzo nierównomiernie rozłożony w społeczeństwie. No i jak dotąd polityka, kampanie polityczne nie są w nim mocno obecne. Zatem znaczenie Internetu objawi się chyba jeszcze nie w tych najbliższych wyborach.
Mirosława Grabowska
Dyrektor Centrum Badania Opinii Społecznej, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, dr hab.