Nie dość, że włos mu z głowy nie spadł (choć według pisowskich standardów powinien) to jeszcze dzieli i rządzi w swoim regionie, układając partyjne listy wyborcze. Przyznać trzeba, że to osobliwa kara za nieprawidłowości, które pogrążyły jego byłych partyjnych kolegów. Skąd ta podwójna miara? Trudno przesądzić. Albo wyjątkowo dobrze krył się ze swoimi problemami - co, jak na partię skłonną do lustracji wszystkiego, wydaje się cokolwiek dziwne - albo po prostu ma mocniejsze plecy niż byli już pisowcy. A to już bardzo źle by świadczyło o formacji, która ma usta pełne frazesów o uczciwości w polityce. Osobiście skłaniałbym się do teorii o parasolu ochronnym, który nad Zbonikowskim otworzyli jego partyjni towarzysze. Przypomnijmy, że i jemu, i Karolowi Karskiemu udało się swego czasu przetrwać cypryjski skandal z jazdą meleksem - jak twierdzą miejscowi - pod wpływem. Skoro tak, to czemu miałby nie przetrwać i tej awantury?
Perypetie Zbonikowskiego przypominają, że PiS - wbrew temu, co lubią mówić o sobie jego działacze - to nie jest partia kryształowych ludzi. To, jak się zdaje, zbieranina ludzi, którymi targają takie same namiętności jak politykami z innych formacji. Są tak samo rozmiłowani w wykorzystywaniu publicznych funkcji i łasi na państwowe posady oraz związane z nimi apanaże jak ich koledzy z partii rządzącej. I tak samo są gotowi bronić swoich kolegów przed politycznymi konsekwencjami. Skala jest mniejsza, bo i dawno PiS nie był u władzy. Jeśli jednak, będąc w opozycji, kilku rezolutnych posłów PiS już cwaniakuje, to można sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy to wygłodniałe towarzystwo dorwie się do rządzenia. Powtórka z degrengolady Platformy wydaje się nieunikniona.
Zobacz też: Tomasz Walczak: Inwestycje zagraniczne tak, wypaczenia nie