Szczęśliwie dla Polaków rzecz się nie stała. Wczoraj na rozkaz premier Ewy Kopacz usunął się w polityczny niebyt jeden z bohaterów tego snu. Radosław Sikorski przestał być marszałkiem Sejmu, a dalsza jego kariera w Platformie Obywatelskiej jest mniej niż możliwa.
Zbigniew Ziobro i jego równie rozdęte jak Sikorskiego ego też już nie zagraża rodakom. Czy to znaczy, że nie mamy się czego bać?
Tak, i jest to strach realny. Wczoraj w wywiadzie dla "Polski The Times" na zagrożenie, o którym myślę, zwróciła uwagę prof. Jadwiga Staniszkis, sprzeciwiając się wprost nominacji Beaty Szydło na premiera z PiS (jeszcze przed nami wybory - pamiętam). Słusznie zaznaczając, że ster rządów powinien sprawować Jarosław Kaczyński. To logiczne, biorąc pod uwagę cechy naszej demokracji, gdzie ustanawianie prawa i zarządzanie państwem odbywa się w trójkącie: Wiejska (Sejm) - Aleje Ujazdowskie (Kancelaria Premiera) - Belweder (prezydent). Niestety z różnych, głównie pijarowskich (propagandowych) względów, PiS dąży do sprawowania władzy w innej konstrukcji. Z konstytucją mającą niewiele wspólnego. Skręcając oś podejmowania decyzji w kierunku słynnej już willi na Żoliborzu, z której zarządza PiS-em prezes Jarosław.
To też straszny sen. Bo na dobrą sprawę stawia przyszłego prezydenta i premiera w pozycji raportujących przed władzą wyższą i jedyną, a pochodzącą (z sympatycznego, to prawda) Żoliborza. I tu pytanie, poważne, o kwestię odpowiedzialności za decyzje, czyli za państwo.
Jacek Kurski w rozmowie (obok) z redaktorem naczelnym "Super Expressu" Sławomirem Jastrzębowskim próbuje wyjaśnić, dlaczego Jarosław Kaczyński musi być nadprezesem Rzeczypospolitej, ale to tłumaczenie budzi jeszcze większy strach. Tak jak ten żoliborski autorytaryzm człowieka z kotem.
Zobacz: Sławomir Jastrzębowski: Gdyby Amber Gold wydarzyło się w USA