"Super Express": - Często wracasz do 1 maja 2011 r.? Byłeś wtedy w składzie jednostki Navy Seals, która dopadła Osamę bin Ladena.
Mark Owen: - Staram się unikać tego tematu w publicznych wypowiedziach. W ostatnim czasie wiele osób występuje w mediach i mówi o swojej indywidualnej roli, jaką odegrali w pościgu za bin Ladenem. Mnie to nie interesuje. Nie chcę kreować się na bohatera, bo wiele osób pracowało na to, żeby go wytropić i dopaść. Wszyscy znamy tę historię, wszyscy wiemy, jak się ona skończyła.
- Jak jednak podeszliście z kolegami z oddziału do tego zadania? To było jedno z wielu czy czuliście, że bierzecie udział w czymś historycznym?
- Kiedy dowiedzieliśmy się, co to za misja - że wytropiono bin Ladena i to my mamy się nim zająć - byliśmy wszyscy bardzo podekscytowani.
- Odczuwaliście jakieś dodatkowe obciążenie?
- Ciśnienie, oczywiście, było ze względu na osobę, która była celem tej misji. Nie zmieniło to jednak faktu, że przygotowywaliśmy się do niej tak samo jak do każdej innej. Analizowaliśmy kolejne jej elementy, w ten sam sposób co zawsze przygotowywaliśmy się do niej mentalnie. W końcu kula wystrzelona przez bin Ladena leci z taką samą prędkością jak ta wystrzelona przez jakiegoś taliba, z którym mieliśmy wcześniej do czynienia. Nie skupialiśmy się więc na nazwisku, ale na podstawach, które pozwalają wykonać ci wyznaczone zadanie.
- Podstawy się przydały? W końcu nie wszystko przebiegło tak, jak to było zaplanowane. Byłeś w helikopterze, który zamiast wysadzić twój oddział w zaplanowanym miejscu, uległ wypadkowi.
- Tak, i tu znowu wracamy do tego, że każda misja to zbiorowy wysiłek. Przecież gdyby nie umiejętności pilota tego helikoptera, wszyscy mogliśmy zginąć, misję trzeba by odwołać i cały wysiłek związany z jej przygotowaniem poszedłby na marne. W tej sytuacji musieliśmy wrócić do podstaw - przemieszczać się jako drużyna, komunikować między sobą i celnie strzelać, kiedy zajdzie taka potrzeba. Kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, te trzy zasady pozwalają ci ją opanować. Tak też było w tym przypadku.
- Mówisz o celnym strzelaniu - myślałeś o tym, że to ty możesz natknąć się na bin Ladena, że to ty go zastrzelisz i przejdziesz do historii?
- Zupełnie nie. To nie było ważne. Ważne było wykonanie misji. Nie ma znaczenia, kto pociąga za spust. W takich misjach oddanie strzału to w zasadzie najłatwiejsza sprawa. Nasz oddział zajął się tylko ostatnimi 40 minutami pościgu za bin Ladenem, który trwał przecież 10 lat. Było w niego zaangażowanych mnóstwo ludzi, którzy wykonali świetnie swoją robotę. To dzięki nim do niego dotarliśmy.
- Podobno Barack Obama na spotkaniu z waszym oddziałem po powrocie do Stanów Zjednoczonych pytał, kto pociągnął za spust, ale nie chcieliście mu tego powiedzieć.
- Tak, powiedzieliśmy mu, że to nie ma znaczenia. Zadanie zostało wykonane i było najważniejsze. Zrobiliśmy to jako drużyna, nie było tu pojedynczych bohaterów.
- Z chłopakami z oddziału długo wspominaliście misję dopadnięcia bin Ladena?
- Nie było na to czasu. Po zakończonej misji udaliśmy się do domów i po kilku dniach znów wróciliśmy do pracy.
- Tak po prostu?
- Tak. To było jak normalny dzień w pracy.
- Po waszej misji cały świat mówił tylko o niej. Ty wracasz do domu i pierwsza rzecz, którą robisz, to...
- Pojechałem do Taco Bell (sieć restauracji meksykańskich - przyp. red.).
- Serio?
- Serio. Dolecieliśmy późno w nocy po strasznie długiej podróży. Umierałem z głodu i jadąc do domu, zahaczyłem o Taco Bell.
- Po powrocie czułeś się jak bohater?
- Skądże. Nie pociąga mnie to. Widziałem mnóstwo ludzi, którzy kreowali się na bohaterów. Opowiadali, czego to oni nie zrobili, uderzyła im sodówka do głowy. Staram się nie dać zwariować.
- Żołnierze jednostek specjalnych wykonują jedną z najniebezpieczniejszych prac na świecie. Zdarzało ci się myśleć o tym, że z którejś ze swoich misji możesz nie wrócić?
- Nigdy nie dopuszczam do siebie złych myśli. Zawsze nastawiam się na to, że wszystko będzie w porządku, wszystko pójdzie zgodnie z planem i wykonamy misję, do której zostaliśmy wyznaczeni.
- Pamiętasz swoją pierwszą misję i uczucia, które wtedy ci towarzyszyły?
- Oczywiście, byłem podekscytowany. A wiesz, w czasie mojej pierwszej misji pracowałem z chłopakami z Polski.
- I jak wrażenia?
- Fantastyczni ludzie bez przerośniętego ego. Wielu żołnierzy z jednostek specjalnych, z którymi pracowałem, pozowali na twardzieli. Polacy to nie ten przypadek. Świetnie się dogadywaliśmy. Spędzaliśmy wieczory przy piwie i opowiadali mi o tych wszystkich pięknych dziewczynach z Polski. Nauczyli mnie jednego słowa po polsku, którego używam do dzisiaj.
- Jakiego?
- Zajebiście.
- Bardzo przydatne słowo.
- Zgadza się. Ponieważ zawsze pozytywnie patrzę na świat, bardzo mi się przydaje.
- W swojej książce "Zwykły bohater" podkreślasz, że najważniejszą rzeczą w jednostkach specjalnych jest zaufanie do ludzi, z którymi działasz. Jak zbudowaliście zaufanie z polskimi chłopakami?
- Zawsze spędzam czas w towarzystwie ludzi, z którymi będę pracował. Wiem, że są świetnie wyszkoleni, potrafią strzelać z każdego rodzaju broni, znają się świetnie na taktyce. Dla mnie zaufanie to coś więcej niż świadomość, że ktoś potrafi profesjonalnie wykonać swoją pracę. Dlatego kiedy stacjonowaliśmy w jednej bazie, często rozmawialiśmy. Ja opowiadałem im o sobie, oni o sobie. Dowiedziałem się o ich rodzinach i przyjaciołach, których zostawili w Polsce. Opowiadaliśmy sobie, jak wyglądają nasze treningi. Budujesz w ten sposób relację, a poprzez nią zaufanie.
Zapisz się: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail