Marek Borowski: Nie ma gwarancji, że głosując na SLD, nie zobaczymy u władzy PiS

2011-05-08 14:30

W wywiadzie tygodnia "Super Expressu" Marek Borowski, polityk SDPl, były marszałek Sejmu mówi: Wszyscy się zapierają, ale wypowiedzi Grzegorza Napieralskiego budzą nieufność: "zobaczymy po wyborach", "może utworzymy rząd fachowców" itp. Może to się zmieni, ale dziś wyborca lewicowy nie ma gwarancji, że gdy zagłosuje na SLD, to nie zobaczy u władzy PiS.

"Super Express": - Bohaterem wywiadu tygodnia jest Marek Borowski, kolekcjoner korkociągów.

Marek Borowski: - To prawda. 13 lat temu we Wrocławiu właściciel sklepu "Świat Wina" rozpoznał mnie i obdarował specyficznym korkociągiem, wyglądającym jak jakaś miniatura statku kosmicznego. Kolejny przyniósł przyjaciel i poszło. Do dziś zebrałem ponad sto. Znam się nieco na winie i lubię...

Przeczytaj koniecznie: Marek Borowski: SLD nie daje gwarancji braku PiS u władzy

- W PRL nie bardzo miałby pan co otwierać tymi korkociągami...

- Wtedy piło się to, co było dostępne. Oprócz tych "patykiem pisanych" były głównie trzy: węgierskie Egri Bikaver, tunezyjskie Gellala i bułgarskie Sofia. Na nich budowało się kontakty międzyludzkie. Za wódką nigdy nie przepadałem.

- Człowiek lewicy i nie przepada za wódką! Nic dziwnego, że nie zrobił pan kariery w tej PZPR.

- (Śmiech) Taka odpowiedź byłaby najprostsza, ale jednak zbyt prosta. W PZPR nie szło mi z kilku powodów. Nie chcę brzmieć jak bufon, ale po prostu miałem swoje zdanie i mam je do dziś. Bywa to źródłem problemów.

- Pańskie związki z PZPR są dziwaczne. Zapisał się pan w 1967 roku. Po kilku miesiącach wyrzucili pana za marcowe protesty studenckie w 1968 roku. Większość ludzi z pana kartą trafiło do opozycji. A pan w 1975 roku wrócił do PZPR. Obudził się w panu cynik-realista?

- Zawsze byłem idealistą. Byłem przekonany, że socjalizm to przyszłość, że wspólnym wysiłkiem można coś zmienić... Z PZPR wyrzucili mnie za kierowanie protestem na SGPiS, dzisiejszej SGH. Niezależność myśli wykazywałem jednak już w szkole. Wraz z Michnikiem, Lityńskim i wieloma innymi działałem w tzw. Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności. Większość z nich trafiła do opozycji bądź wyemigrowała.

Patrz też: Marek Borowski: Nie gloryfikujmy, ale też nie potępiajmy Jaruzelskiego

- Nie poszedł pan za kolegami?

- Można mi zarzucić grzech naiwności. W połowie epoki Gierka pojawiła się nadzieja na zmiany w dobrym kierunku. Było więcej wolności i otwarcia na świat, dałem się namówić na powrót. Co więcej, brutalność świata kapitalistycznego, Francuzów w Algierii, Belgów w Kongo bądź USA w Wietnamie i Chile, niespecjalnie zachęcała do przyznania im racji.

 


 

- Czym przekonał pana do siebie Jaruzelski?

- Odsuwając na bok kwestię stanu wojennego i jego powody, działania Jaruzelskiego nie były przekonujące. Raczej niejednoznaczne. Niby chciał coś zmieniać, ale było jasne, że żadnej koncepcji w tym nie ma. To było zniechęcające. Po stanie wojennym widać było, że ten ustrój już się nie podniesie. Myślałem o rezygnacji, ale pojawił się Gorbaczow i pieriestrojka. Na karierę w tamtym ustroju jako "nieprawomyślny" nie miałem jednak szans. Paradoksalnie zrobiłem ją dopiero po tym, kiedy ustrój upadł. Zostałem wiceministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego w 1989 roku.

Patrz też: Nałęcz o pomniku przed Pałacem Prezydenckim: Będzie miejscem robienia awantur!

- Pański ojciec, wieloletni szef "Życia Warszawy", uchodził za ideowego komunistę. Leopold Unger wspominał, że mawiał do dziennikarzy: "Ja z was wszystkich zrobię porządnych komunistów". Z pana też chciał zrobić?

- Oczywiście! Lewicowość i ideowość przejąłem po nim. Ojciec był nietypowym komunistą. Wbrew partyjnym szefom zatrudniał w "Życiu" wiele osób ideowo od niego odległych, które chronił przed represjami SB. Unger pisze także: "Borowski świństw nie lubił, stworzył atmosferę przyjazną, otwartą na świat i ludzi". Bardzo kochałem ojca. Imponował mi charakterem. Więzienie przed wojną, represje... II RP nie była rajem na ziemi. Ma piękne osiągnięcia, ale także ciemniejsze karty. Dziś patrzymy na Komunistyczną Partię Polski inaczej. Mówi się "zdrajcy", "szpiedzy"...

- Partia na usługach Stalina, przeciwna niepodległości Polski... - Tak, ale rzeczywistość nie była taka prosta. Nie każdy z KPP miał się czego wstydzić. W KPP były dwa nurty: internacjonalistyczny i niepodległościowy. Do podziału doszło pod koniec lat 20. Drugi nurt był tępiony przez Stalina. Nigdy nie poznałem brata mojego ojca, gdyż został zamordowany w sowieckich czystkach - jako polski komunista. Kiedy ojciec jako "polityczny" wyszedł z więzienia we wrześniu 1939, rzucił się do aktywnej obrony Warszawy. Potem walczył na froncie wschodnim. Był w jakiejś mierze postacią tragiczną. Najlepsze lata to więzienie, wojna i wiara w mit. Po wojnie rozstawał się z tym mitem bardzo powoli. I boleśnie. Marzec 1968 i Grudzień 1970 były dla niego ciosami. Kiedy 11 marca 1968 prowadziłem strajk i mama powstrzymywała mnie przed tym, ojciec powiedział jednak: "niech idzie, wie, co robi". To było znamienne. - Pan - syn zastępcy redaktora naczelnego "Trybuny Ludu", zaczął swoją drogę zawodową jako sprzedawca w Domach Centrum.

- To była konsekwencja strajków, które zmieniły całe moje życie. Nie poszedłem siedzieć, ale okazało się, że z przyobiecanej asystentury na uczelni nic nie będzie. I przez pół roku byłem bezrobotny, choć oficjalnie w PRL bezrobocia nie było! Gdziekolwiek poszedłem, to papiery odrzucano. Okazało się, że partyjnej zgody na moje zatrudnienie nie wymagają tylko stanowiska podstawowe. I tak na ponad rok zostałem sprzedawcą. Nie żałuję - to było ważne, życiowe doświadczenie.

- Do PZPR wrócił pan jednak po tych wszystkich doświadczeniach. Co musieli zrobić panu SLD i Napieralski, że do nich wrócić pan nie chce?

- (Śmiech) Może tamte doświadczenia czegoś mnie nauczyły? Jeżeli jestem przekonany, że czegoś nie należy robić, to nie chcę wikłać się w oportunizm. Dziś nie mogę już tłumaczyć się brakiem wiedzy. Jestem za stary na usprawiedliwianie się idealizmem. Na kongresie SLD w 2003 roku byłem jedynym, który wystąpił z krytyką tego, co się dzieje. Przestrzegałem, ale atmosfera była piknikowa. Kolejne próby zmian były bagatelizowane. Nie mogłem zostać tylko dla kariery. Nie byłem szczęśliwy, że Sojusz się dzieli. Była to smutna konieczność. Miałem nadzieję, że stanie się to bodźcem do zmian. Zawarte w 2006 roku (m. in. z mojej inicjatywy) Porozumienie Lewica i Demokraci było krokiem w dobrym kierunku. Niestety, dwa lata później nowe kierownictwo SLD zerwało je, wykazując daleko posunięte lekceważenie wobec pozostałych sygnatariuszy. To uczy ostrożności przy następnych aliansach.

 


 

- Co w dzisiejszym SLD tak się panu nie podoba?

- Łączą nas lewicowe wartości. Znam i cenię niektórych ludzi w SLD. Dzieli nas jednak sposób uprawiania polityki. Nie tylko nie ma konkretnego programu, ale nawet gdyby był, to i tak nie wiadomo, czego się po tej partii spodziewać. Razi niekonsekwencją, która daje brak wiarygodności. Krytykują rząd za obniżanie podatków dla najbogatszych i zły system ulg na dzieci. W porządku, ale przecież sami głosowali za tym, co krytykują! Pojawia się jakiś antyklerykalny radykalizm, później nagle się z niego rezygnuje, po chwili znów coś innego. Być w opozycji to wyzwanie, wielka odpowiedzialność. Krytyka rządzących nie może polegać na demagogii i złośliwościach. Dążenie do władzy nie może być celem, ale środkiem do poprawy sytuacji kraju i obywateli. Trzeba też umieć przyznać się do swoich błędów z przeszłości, aby być wiarygodnym dziś. Tymczasem według kierownictwa SLD afery z ustawą o radiofonii i telewizji (zwanej aferą Rywina) nigdy nie było! A Leszek Miller, który odpowiada za drastyczny spadek poparcia dla lewicy, winnych szuka wszędzie (zwłaszcza w SDPL), tylko nie w swoich zaniedbaniach.

- Owszem, a pana nazywa "Brutusem lewicy".

- To próba zwalenia odpowiedzialności z siebie. Miller jako premier miał dobre i złe decyzje. Doceniam te dobre. Ale jako lider partii pogrążył ją! Coraz częstsze afery korupcyjne i polityczne z udziałem prominentnych działaczy SLD sprawiły, że z 41 proc. po dwóch latach zszedł do poparcia jednocyfrowego! Konsekwencje dla Polski były dramatyczne. Powstała gleba, na której umocnił się PiS, a urośli Lepper i Giertych. Odbieram jednak zaczepki Leszka Millera pobłażliwie. Trochę go rozumiem - to człowiek po przejściach. Najpierw związek z Samoobroną, potem własna partia, którą bez pożegnania porzucił. To wszystko nie mogło pozostać bez śladu.

- Mówi pan o demagogicznej krytyce, ale to uprawiają wszyscy.

- I to jest nieszczęście naszej polityki. Taka plemienna krytyka wszystkiego, co nie swoje. Takiej polityki nie warto uprawiać. Jeśli w działaniach koalicji rządzącej lewica dostrzeże działania bliskie jej ideom albo racji stanu, to powinna je poprzeć. A nie szukać dziury w całym. W polityce Platformy bywają działania warte wsparcia.

- Zatem pole do koalicji PO z lewicą jest otwarte?

- PO zderzyła się z oczekiwaniami ludzi i zauważyła, że konserwatyzm i neoliberalizm głoszony w teorii, w praktyce jest nieprzydatny. Dostrzegła parytety wyborcze dla kobiet, in vitro, żłobki, orliki. Zdecydowała się na właściwą - także z lewicowego punktu widzenia - reformę OFE. Gdyby jeszcze położyła nacisk na naukę i edukację… I w takiej koalicji z SLD paradoksalnie problemem mógłby być Sojusz. W wielu, zbyt wielu sprawach kopiują PiS.

- Może zatem koalicja SLD z PiS i Kaczyńskim?

- Wszyscy się zapierają, ale wypowiedzi Grzegorza Napieralskiego budzą nieufność: "zobaczymy po wyborach", "może utworzymy rząd fachowców" itp. Może to się zmieni, ale dziś wyborca lewicowy nie ma gwarancji, że gdy zagłosuje na SLD, to nie zobaczy u władzy PiS.

- Panu, tak jak Ryszardowi Bugajowi, nie udało się stworzyć tej "innej" lewicy. Bugaj, kiedyś popularny polityk, dziś odszedł już w polityczny niebyt...

- Tyle że Bugaj już zrezygnował, a ja w nadchodzących wyborach będę ubiegał się o zaufanie i poparcie warszawiaków, startując do Senatu. Ciągle mam nadzieję, że w Polsce powstanie silna, kompetentna i wiarygodna formacja socjaldemokratyczna. Warto się o to starać, nawet, jeśli droga jest kręta.

Marek Borowski

poseł SDPl, były marszałek Sejmu i wicepremier