Mirosław Czech: Nazywanie Wałęsy Bolkiem jest łamaniem prawa

2010-09-03 13:45

Mirosław Czech, publicysta "Gazety Wyborczej", polemizuje z dr. Sławomirem Cenckiewiczem, który wczoraj na łamach "Super Expressu" cieszył się z wyroku uniewinniającego Krzysztofa Wyszkowskie go w procesie z Lechem Wałęsą .

"Super Express": - Krzysztof Wyszkowski wygrał proces, w którym sąd przyznał mu prawo do określenia Lecha Wałęsy mianem tajnego współpracownika o pseudonimie Bolek. Jak pan odczytuje ten werdykt?

Mirosław Czech: - To nie powinno cieszyć. To smutne, kiedy dwaj byli koledzy z Wolnych Związków Zawodowych, ludzie zasłużeni dla opozycji i Solidarności, w 30. rocznicę Sierpnia spotykają się przed sądem. Po dwóch stronach barykady. W taki dzień nie powinniśmy się zajmować takimi rzeczami. Co do wyroku - sąd uznał, że nie jest w stanie zajmować się meritum sprawy.

Patrz też: Sławomir Cenckiewicz: "Bolkiem" mógł być tylko Wałęsa

Tym, czy Lech Wałęsa był czy nie był tajnym współpracownikiem. Świadczy to więc o tym, że droga sądowa nie jest w tych sprawach najlepsza. Wałęsa ma zresztą status pokrzywdzonego wydany przez IPN, a Sąd Lustracyjny oczyścił go z podejrzeń o kłamstwo lustracyjne w 2000 r.

- Czyli 10 lat temu. Na łamach "Super Expressu" dr Sławomir Cenckiewicz podkreślił, że od tamtej pory światło dzienne ujrzało kilka nowych dokumentów i faktów. Nie ma racji?

- Jeden z autorów książki o domniemanej współpracy Wałęsy z SB jest przecież wiceszefem IPN-owskiej prokuratury. Skoro są takie poważne przesłanki już po 2000 roku, to zachodzi obowiązek wszczęcia sprawy. Nic takiego nie nastąpiło. Wszyscy, którzy formułują takie stwierdzenia, robią to więc gołosłownie. Nie mają ani cywilnej odwagi ani dostatecznego dowodu, by podważać wyrok sądu. Dla mnie jednoznaczne jest więc to, że Lech Wałęsa stał na czele ruchu wolnościowego, który przyniósł Polsce niepodległość. I że nie był agentem, tylko pokrzywdzonym przez system. Stan prawny jest tu potwierdzony przez odpowiednie instytucje.

- Może jednak nie ma tu sprzeczności? Ktoś, kto był TW, może później zerwać współpracę i być przywódcą opozycji o dużych zasługach. Jak np. Leszek Moczulski. Może prawo do takich określeń daje po prostu wolność słowa?

- Wolność słowa w Polsce ogranicza tylko i wyłącznie prawo. A prawo jest tu jasne. Trybunał Konstytucyjny określił, co może być uznawane za tajną i świadomą współpracę. I określanie Wałęsy w ten sposób przez panów Wyszkowskiego czy Cenckiewicza nie ma uzasadnienia. Jest wręcz łamaniem prawa. Smutne jest tylko to, że potrafił to robić także świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński.

- Za każdym razem, kiedy ta sprawa ożywa na nowo, przytaczany jest cytat z innego polityka, premiera Donalda Tuska. Sugerował, że nie powinno się brukać legendy takiej jak Wałęsa. Jak patrzy pan na to jako publicysta i historyk? Czyją przeszłością i jak można się zajmować?

- Ależ wolność badań naukowych jest czymś bezdyskusyjnym. Każda biografia powinna być poddana weryfikacji przez naukowców. Tym bardziej osób stanowiących fundamenty naszych najnowszych dziejów. Problem w tym, że nie wszyscy zajmujący się historią są historykami. Nie jest nim nawet jeden z dwóch autorów książki "SB a Lech Wałęsa". Ta praca nie wytrzymuje zresztą krytyki metodologicznej.

- Dr Cenckiewicz podkreśla, że pewnych źródeł, z których wyciągali wnioski, nie da się sfałszować. Na przykład dziennika, do którego chronologicznie od 1945 roku wpisuje się kolejnych agentów.

- Podejście do źródeł w wykonaniu tych panów nie wytrzymuje żadnej krytyki. Książka ma ogromną liczbę błędów, złych interpretacji. Nie wytrzymuje konfrontacji z tym, czego uczy się na wydziałach historii, czyli warsztatu historyka.

- Czy to, że sprawa powraca jak bumerang, nie jest w jakimś sensie winą samego Wałęsy? Mógł otwarcie stwierdzić, co zaszło, zamiast kluczyć. Nawet jego przeciwnicy podkreślają, że podpisanie czegoś w latach 70. nie zmienia oceny jego roli z lat 80.

- Pamiętajmy, że w latach 70. do ludzi na Wybrzeżu po prostu strzelano. Służba Bezpieczeństwa nie była wówczas grupą, która może tylko postraszyć. Potrafiła mordować z zimną krwią. W ich ręce trafia młody robotnik Wałęsa. I nie jest prawdą, że on nie opowiedział później, co zaszło. W swojej książce "Droga Nadziei" przyznał, że coś tam podpisał, gdy był zastraszony, ale żadnego współdziałania nie podjął. Przecież, gdyby podjął i czuł, że ma jakikolwiek hak w życiorysie, to nie byłby tak aktywny w opozycji. Dokumenty z drugiej połowy lat 70. pokazują, że ten epizod pamiętał jako zastraszanie, formę represji, a nie jakąś współpracę. Nawet w książce obu panów jest taki dokument z 1973 roku, w którym Tajny Współpracownik, co do którego współpracy nie ma wątpliwości, pisze własnoręcznie, że Wałęsa ostrzegał swoich kolegów, robotników z całego wydziału, że SB węszy i nachodzi. Logika narzuca to, że człowiek uwikłany we współpracę takich rzeczy nie opowiada.

- Po co w takim razie te wszystkie korowody z wypożyczaniem dokumentów, wyrywaniem stron? Przecież w 1990 roku Wałęsa był półbogiem. Mógł ujawnić, że SB wciągała go we współpracę, ale on miał odwagę, by ją zerwać i później im szkodzić.

- Proszę pamiętać, że w latach 1982-83 SB prowadziła szeroko zakrojoną operację przeciwko Wałęsie. Poświęcili na to naprawdę wiele sił i środków. Oczerniano go, manipulowano faktami, sugerowano współpracę ze służbami. I Wałęsa był na to impregnowany, reagował tak, jak powinien. Natomiast, kiedy już w latach 90. zaczęto mu usłużnie przynosić rozmaite materiały, ktoś niewątpliwie popełnił błąd. Nie wiadomo kto, jak i dlaczego. Nie mamy pełnej wiedzy na ten temat i dopóki nie miną lata pozwalające na odtajnienie tej sprawy, lepiej powstrzymać się z jednoznacznym osądem.

Mirosław Czech

Publicysta "Gazety Wyborczej", były polityk Unii Wolności, historyk