„Super Express”: - Polowanie na bin Ladena, w którym brałeś udział było bardzo filmowe. Pewnie wiele osób zainspirowało się tym i teraz chcą wstąpić do jednostek specjalnych. Sam pamiętam, że jako młody chłopak naoglądałem się filmów akcji i przez moment chciałem być jak Stallone albo Schwarzenegger. Jak było z tobą? Hollywood sprawiło, że zostałeś komandosem?
Mark Owen: - Po prostu przeczytałem książkę o Navy Seals walczących w Wietnamie.
Jak bardzo różni się rzeczywistość jednostek specjalnych od ich filmowego obrazu?
W hollywoodzkich produkcjach zbyt wiele jest przesady. Kiedy je oglądasz, masz wrażenie, że każdy seal wygląda jak Arnold Schwarzenegger i jest niezłomnym herosem. Ja kimś takim nie jestem. Pracowałem z całą masą chłopaków, którzy nie wyglądają jak Arnold. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy są bardzo zaangażowani w to, co robią.
W ogóle jest wyobrażenie o żołnierzach jednostek specjalnych jako maszynach do zabijania, które nie odczuwają żadnych emocji. W swojej nowej książce „Zwykły bohater” zadajesz temu kłam – odczuwasz strach, stresujesz się.
Dokładnie. Hollywood tego nie pokazuje. Chcą uczynić nas nieustraszonymi, a prawdę powiedziawszy nie raz cholernie się bałem. Strach to nic złego. Musisz tylko wiedzieć, jak sobie z nim poradzić. Tu przydaje się trening, dzięki któremu nie zastanawiasz się, „co jeśli”, ale jakie działania podjąć, żeby strach obrócić na swoją korzyść.
Jak sobie z tym radziłeś jako seal?
Wiadomo, że w czasie misji wszystko może obrócić się przeciwko tobie. Nad wieloma czynnikami nie masz kontroli. Rzecz w tym, żeby skupić się na tym, co zależy od ciebie. Dzięki temu łatwiej odnaleźć się w trudnych sytuacjach. Tu dużą wagę odgrywają ćwiczenia, które pozwalają ci poczuć się komfortowo w zupełnie niekomfortowych warunkach.
Mam wrażenie, że jednostki specjalne większość czasu spędzają na treningach. Jak bardzo palisz się wtedy, żeby znaleźć się na prawdziwej misji?
Nikt się na to nie pisze, żeby tylko trenować. Każdy chce brać udział w misjach. Wyobraź sobie piłkarza, która trenuje całe życie, żeby zostać najlepszym zawodnikiem świata, ale nigdy nie gra meczu o stawkę. Jasne, że w jednostkach specjalnych nie jesteśmy psami wojny. Ale jeśli jest dla nas jakieś zadanie, jedziemy i je wykonujemy najlepiej jak potrafimy.
Jakie uczucia towarzyszą żołnierzowi, kiedy szykuje się do misji?
Traktuję to jak każdy inny dzień. Wiem, że to może zabrzmieć trochę dziwnie, bo jak wspomnieliśmy Hollywood chce zrobić z nas superbohaterów. Nie jesteśmy nimi i misje traktujemy jako swoją pracę, którą musimy wykonać.
Znajomi, którzy interesują się wojskiem, zastanawiali się, czy operacje specjalne zmieniły się po zabiciu bin Ladena. Kazali cię o to zapytać.
Trudno powiedzieć. Wszyscy wykonujemy swoją pracę z takim samym poświęceniem jak zawsze. Nie ważne, w jakiej misji bierzesz udział, jak bardzo zmienia się świat dookoła, każde zadanie traktujesz indywidualnie. Obmyślasz taktykę, zastanawiasz się, co może pójść nie tak, szykujesz się na to.
Pytali też, czy w wypadku, gdyby sytuacja polityczna się zmieniła, chciałbyś turystycznie odwiedzić miejsca, gdzie walczyłeś?
Zdecydowanie. Mówiłem moim afgańskim znajomym, z którymi pracowaliśmy, że jeśli uda im się rozwiązać problemy wewnętrzne swojego kraju, chętnie przyjadę do Afganistanu na wakacje. To przepiękny kraj z najpiękniejszymi górami, jakie w życiu widziałem. Niestety, obecnie jest tam zbyt niebezpiecznie na takie eskapady.
Bardzo interesuje ich też to, jak wykorzystywany jest w USA potencjał żołnierzy wojsk specjalnych, którzy odchodzą do cywila?
Wiesz, decyzja o odejściu jest zawsze niezwykle trudna. Mnie też nie było łatwo. Służbie w Seals poświęciłem całe moje życie. Kiedy zdecydowałem się odejść, byłem przerażony. Nie wiedziałem, jak moje doświadczenie wojskowe przyda się w cywilu. Każdy żołnierz jednostek specjalnych musi na nowo siebie wymyślić. Musi znaleźć sposób, żeby wyżywić rodzinę. To indywidualna sprawa każdego z nas. Rząd niekoniecznie w tym pomaga.
Wielu przechodzi do prywatnych firm ochroniarskich, które często pracują dla amerykańskiego rządu, takich jak choćby osławione Blackwater.
Myślę, że robią tak, ponieważ to łatwe. Wiesz, jak obchodzić się z bronią, wiesz, jak to jest pracować na drugim końcu świata, więc łatwo odnajdujesz się w byciu prywatnym kontraktorem. Wyjście poza to stawia cię w zupełnie nowej sytuacji i sprawia, że jesteś przerażony.
Twoją ostatnią misją była wyprawa po bin Ladena. Czemu zdecydowałeś się odejść?
To była kombinacja wielu elementów. W Sealsach byłem 14 lat, w tym czasie byłem na 13 zgrupowaniach bojowych. To naprawdę dużo. W Polsce zapewne wiele osób widziało „Amerykańskiego snajpera” Clinta Eastwooda. Ten film świetnie pokazuje, jak ciężko jest spędzać wiele czasu gdzieś na drugim końcu świata, z dala od twojej rodziny, wracać do niej i znów wyjeżdżać. Na dłuższą metę to bardzo trudne. Do tego dochodzi indywidualne odczuwanie zespołu stresu pourazowego. Spędziłem w Seals tak wiele czasu, że w końcu odsunięto by mnie od operacji, a ja zawsze chciałem brać w nich udział. Udało się nam także dopaść bin Ladena. Przyszedł więc czas, żeby odejść z armii i zastanowić się, co chcę zrobić zresztą swojego życia.
Rozmawiał Tomasz Walczak
Mark Owen. Były komandos Navy Seals, który brał udział w operacji zabicia Osamy bin Ladena
Zapisz się: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail