Marek Król: Nomenkreatura nomenklatury

2014-04-07 4:00

Największą siłę przebicia w Polsce ma młot, pod warunkiem że znajduje się w odpowiednich rękach. Tak, w moich studenckich czasach prosty lud opiniował kariery ludzi nomenklatury. "Mój mąż jest z zawodu dyrektorem" - przedstawiała peerelowska małżonka swojego ślubnego w komedii "Poszukiwany, poszukiwana". Ta świecka tradycja dyrektorów z zawodu rozwinęła się w III RP do tego stopnia, że stała się nomenkreaturą pasożytniczego systemu. I tak jak w peerelowskiej komedii, po skompromitowaniu się na wysokim stanowisku, nomenkreatury staczają się na coraz niższe, ale w dalszym ciągu dyrektorskie stanowiska. W końcu zostaje im przemysł terenowy, gdzie szkodzą dalej, zarządzając bzdetami.

Któż pamięta prezesów Orlenu, którzy po krótkim okresie "zarządzania" wylatywali z fotela wyposażeni w milionowe odprawy. Kiedyś, naiwny, zapytałem takiego zawodowego prezesa spółki Skarbu Państwa o to, co zamierza zrobić, by rozwinąć firmę. Nomenklaturowy prezes spojrzał na mnie jak na idiotę, po czym wyznał, że jest na tym stanowisku, by skręcić dla siebie i kumpli politycznych parę milionów kasy. "Człowieku, ja nie mam czasu na zarządzanie i nie pytaj mnie o takie pierdoły" - stwierdził nomenklaturowiec. Dzisiaj spółki państwowe, tak jak w PRL-u, są siedliskiem nomenkreatury. A w nich panoszą się stwory, które rodzą się po prostu ministrami, prezesami i dyrektorami, i żadne zmiany systemu w Polsce tego nie zmienią.

Czytaj: Marek Król: Zemsta komuny

Sztandarowym tego przykładem jest Władek Kosiniak-Kamysz. Tatuś był ministrem zdrowia w rządzie Mazowieckiego, brat tatusia ambasadorem, to i Włodek nie miał wyboru. Ledwie cztery miesiące był radnym Krakowa, a już partia wezwała go do Warszawy. Niestety zdrowie było zajęte, więc rzucono go na ministerstwo bezrobocia. Teraz facet robi klimę przy Tusku w czasie rozmów w Sejmie z matkami dzieci niepełnosprawnych. Ministerialna udręka Władzia wkrótce się zapewne skończy, bo kandyduje do europarlamentu. Tam dopiero można pierniczyć bez sensu, co lubi każdy z zawodu dyrektor. Odpowiedzialność żadna, ruchomy czas pracy i płacy, a więc Bruksela jest naturalnym środowiskiem nomenkreatury.

Aż dziw bierze, że hoże dziewczę biznesu, gwiazda zarządzania Grażyna Piotrowska-Oliwa męczy się dalej w Polsce, atakowana przez "SE". Jej kariera, od odważnego urzędnika Ministerstwa Skarbu poprzez Telecom, Orange po PGNiG, to nomenklaturowe mistrzostwo świata. Gdyby jej się udała operacja z Gazpromem, to Rosjanie pozbawiliby Ukrainę gazu już na początku Majdanu. Koszty polityczne za to zapłaciłby Tusk, a sukces biznesowy miałaby prezes Piotrowska-Oliwa. Zawodowa prezes wyleciała z PGNiG, za co konsumenci gazu musieli zapłacić 1,5 mln zł odprawy. Jest ryzyko, jest zabawa nomenkreatury. I tylko naczelny "SE" i 6,5 mln odbiorców najdroższego w Europie gazu z Gazpromu pieklą się bezproduktywnie.

Niech bida polska patrzy, jak się państwo bawi za nasze pieniądze.

Polub se.pl na Facebooku