Magnetowid i kasety wideo były walutą nawet w rozgrywkach towarzyszy z PZPR

2025-08-23 2:30

Kasety VHS, filmy akcji z bazarów, pirackie kopie i seanse z sąsiadami – Grzegorz Fortuna Jr w książce „Elektroniczny bandyta” odkrywa fascynujący świat polskiego rynku wideo z czasów transformacji. W rozmowie z „Super Expressem” opowiada, dlaczego Polacy pokochali amerykańskie mordobicia bardziej niż ambitne kino europejskie.

wypożyczalnia kaset wideo

i

Autor: Shutterstock
  • Jak kasety VHS zmieniły filmowe gusta Polaków lat 80. i 90.
  • Dlaczego „Wejście smoka” było ważniejsze niż „Gwiezdne wojny”?
  • Pierwsze pirackie kopie filmów w Polsce, czyli jak komuniści weszli w rynek wideo
  • Kto rządził rynkiem VHS? Stewardessy, marynarze i lokalni przedsiębiorcy

Wideo jak pierwsza miłość: Dlaczego pamiętamy pierwszy film z VHS?

„Super Express”: - Pewnie każdy pamięta, gdzie był i co robił, kiedy nastąpiły ataki na World Trade Center lub kiedy umarł Jan Paweł II. Czy to, że ja do tego wszystkiego pamiętam jeszcze, jaki był pierwszy film, który widziałem na wideo, jest normalne?

Grzegorz Fortuna Jr*: - Nie ma w tym absolutnie nic dziwnego. Większość z nas pamięta pierwszy film, który widziało na VHS-ie, bo szczególnie jeszcze w latach 80-tych i na początku 90-tych pierwszy kontakt z kasetą wideo to było duże, dla niektórych wręcz formacyjne doświadczenie.

- Co w tych kasetach było takiego atrakcyjnego, że Polacy tak je wtedy pokochali?

- Raz, że nagle mieliśmy kino w domu. Dwa, że można było oglądać filmy, które nie były dostępne ani w polskich kinach, ani i w telewizji. Jako człowiek z rocznika 1991 nie załapałem się, co prawda, na te najdziksze czasy VHS-ów, ale też doskonale pamiętam, że moim debiutem wideo był „Krecik”.

- Sporo mówi o tych „dzikich czasach” fakt, że jako sześciolatek wszedłem w świat VHS-ów „Polowaniem na Czerwony Październik”.

- To wspaniały debiut wideo!

- Prawda? Chyba miałem szczęście, że moje pierwsze wideo to wybitny film gatunkowy. A przecież nie musiało tak być. W swojej książce pisze pan, że w latach 80. i na początku 90. zalała nas fala amerykańskiego kina akcji, z którego większość była jednak podrzędnymi filmami.

- To prawda. Można było wtedy wylądować dużo gorzej! Dziś my mamy pełną świadomość, że jeśli powstaje jakiś popularny film, to bardzo często powstaje dużo jego imitacji, które są słabsze, tańsze, gorzej zagrane, z dużo gorszymi efektami specjalnymi. Natomiast w złotych czasach VHS-ów nie mieliśmy świadomości, że takie zjawisko w ogóle istnieje. Bo i skąd mieliśmy to wiedzieć? Kiedy więc ktoś trafił na bazarze czy w wypożyczalni film, który po tytule i po okładce przypominał „Terminatora” czy „Rambo”, zakładał, że to jest coś równie dobrego i równie wartego obejrzenia.

Dlaczego Polacy pokochali kino akcji i filmy klasy B?

- Nawet jeśli okazało się, że jednak nie, jakoś nam to wtedy nie przeszkadzało. Pragnęliśmy oglądać wszystko.

- No właśnie! Popularność w tamtych czasach zyskiwały bardzo często te tytuły, które z dzisiejszej perspektywy są kompletnie zapomniane, bo i kompletnie nieudane. Wyposzczeni po długich latach odcięcia od amerykańskiej kultury popularnej, nie mieliśmy też jeszcze umiejętności selekcji i wszystko wydawało nam się wręcz wspaniałe, jeśli było zachodnim filmem gatunkowym.

- Zwłaszcza kinem akcji.

- Ono było wtedy niezniszczalne. Co prawda w latach 80. sprowadzano już do kin pojedyncze filmy zachodnie - czy to „Szczęki”, czy „Wejście smoka”, czy „Klasztor Shaolin”, ale jednak przez większość PRL-u tego typu filmy bardzo mocno reglamentowano. I to nawet nie ze względu na cenzurę, co w dużej mierze ze względu na to, że po prostu polskiego dystrybutora państwowego nie było stać na zakup licencji. Natomiast, kiedy w kinach pojawiały się pojedyncze film gatunkowe, Polacy oczywiście się na nie rzucili. 17 mln – czyli więcej niż w USA – widzów obejrzało „Wejście smoka”, a „Klasztor Shaolin” ponad 10 mln.

„Rambo” i „Terminator” z bazaru: jak działał nielegalny rynek VHS w PRL?

- Pisze pan w książce, że „Wejście smoka” to w ogóle film, który ukształtował gusta filmowe milionów Polaków z lat 80. Pokochaliśmy kino akcji i dlatego to ono dominowało na VHS-ach.

- Rzeczywiście film przyjął się u nas nawet bardziej niż „Gwiezdne wojny” czy Indiana Jones, którzy też gościli w PRL-owskich kinach. Z wielu powodów rymował się z oczekiwaniami widzów i przygotował nas rewolucję VHS, która otworzyła przed nami cały wielki świat amerykańskiego kina gatunkowego.

- VHS w latach 80. funkcjonował u nas jak drugi obieg literatury – niby oficjalnie nie dało się wielu filmów zobaczyć, bo nie było gdzie, ale po bazarach latały spiracone kasety z amatorskimi tłumaczeniami.

- Cóż, w latach 80. i jeszcze na samym początku lat 90. jakieś 99 proc. kaset dostępnych w Polsce, to było coś, co z dzisiejszej perspektywy uznalibyśmy za piractwo. Nikt tych kaset nie ściągał z zagranicy legalnie. Ale jeśli ktoś nie próbował rozpowszechniać „Parku Gorkiego” czy „Rambo 2”, które z racji swojej antykomunistycznej wymowy były zakazane przez cenzurę, nie miał właściwie żadnych problemów z władzą, bo nikt za bardzo nie miał motywacji, żeby ich zatrzymywać.

- Tym bardziej, jak pan pisze, pierwszymi piratami VHS-ów w Polsce byli towarzysze komunistyczni. Prezes gierkowskiej TVP Maciej Szczepański nielegalnie kopiował i rozpowszechniał wśród nomenklatury pierwsze kasety wideo.

- To jednak fascynujące, że towarzysz Szczepański uznał, że pewnym sposobem na to, żeby wkraść się w łaski przedstawicieli PZPR, będzie załatwienie im magnetowidu i filmów. I co ciekawe, on jako ówczesny dyrektor TVP ściągał te filmy z zagranicy pod pretekstem chęci zakupu praw, po czym nielegalnie były one kopiowane w Telewizji Polskiej. Ten proceder, co prawda, dość szybko ukrócono, ale jaką ironią jest to, że właśnie szef rządowej telewizji rozwozi pirackie kasety po ministrach.

- Partyjnych towarzyszy w roli piratów zastąpiła wkrótce inicjatywa prywatna. W tym cudownym świecie bez zasad, można było sporo zarobić, jeśli komuś pierwszemu udało się zdobyć kopię hitowego filmu, przez noc przetłumaczyć w domu i od rana handlować tym na bazarze.

- Jeśli ktoś miał wtedy sprawną manufakturę kasetową, zazwyczaj bardzo szybko zdobywał odpowiednie kontakty, które pozwalały mu szybko zdobywać nowe kasety z zagranicy. Najczęściej do Polski sprowadzały je stewardessy lub marynarze, czyli osoby, które jak mało kto wówczas podróżowały po całym świecie. Dzięki temu mogły kupić kasety w bardzo odległym kraju bardzo szybko po premierze. I rzeczywiście było tak, że ten kto pierwszy wprowadził na rynek np. nowy film ze Stallone'em czy Schwarzeneggerem, nowy film z Van Damme'em czy z Chuckiem Norrisem, miał absolutną przewagę nad innymi i mógł te kasety bardzo drogo sprzedawać innym piratom czy do wypożyczalni. Zresztą jak ktoś miał wtedy wypożyczalnię, to jeśli ogłosił w piątek rano, że ma nowy film ze Stallone’em, którego nikt w mieście jeszcze nie widział, kolejka była u niego oczywiście gigantyczna.

Stallone, wódka i sałatki - tak oglądaliśmy filmy na VHS

- Stallone to była gwarancja krociowych zysków?

- Na potrzeby książki rozmawiałem z panią, która prowadziła wypożyczalnię w małej podkarpackiej miejscowości. Wspominała, że u nich właśnie pierwsza część „Rambo” to był gigantyczny hit. Praktycznie codziennie spotykała kogoś, kto proponował jej: „Słuchaj, no chcielibyśmy zobaczyć tego Rambo. Możemy przyjść wieczorem? Przyniesiemy wódeczkę, śledzika, obejrzymy”. Widziała ten film ze 30 razy.

- W czasach, kiedy magnetowidy były jeszcze rarytasem, oglądanie VHS-ów było doświadczeniem społecznym, bo na seans zbierała się spora grupa chętnych. Pisze pan, że nawet filmy pornograficzne w latach 80. oglądano wspólnie.

- Tak, trochę mnie te wspomnienia ówczesnych widzów zaskoczyły, bo filmów pornograficznych raczej nie ogląda się wspólnie. Wtedy jednak była dość specyficzna sytuacja. Po pierwsze, pornografia była zakazana przez cały PRL i traktowano ją nie jako ciekawostkę z zagranicy, ale zupełnie wyjątkowy zakazany owoc. Ponieważ ówcześni widzowie nie mieli żadnego doświadczenia z tego typu produkcjami, nie wiedzieli, że ogląda się je zwykle w sytuacji bardziej intymnej. Tymczasem oni zapraszali znajomych, sąsiadów, przynoszono sałatki, alkohol i wspólnie się to oglądało. Inna sprawa, że to kino gatunkowe ze szczególnym właśnie wskazaniem na filmy akcji nakręcało popularność VHS-ów.

Gdzie elity mówiły „Bergman”, Polacy wybierali „Wejście smoka”

- Niezwykle ciekawym wątkiem rewolucji VHS w Polsce, o którym pan pisze, jest to, że to był chyba pierwszy moment, kiedy społeczeństwo wypowiedziało posłuszeństwo arbitrom elegancji z elit. Krytycy już w latach 80. narzekali, że Polacy nie chcą oglądać ambitnego kina, ale te podłe mordobicia z Ameryki. Nic z tym jednak już nie mogli zrobić.

- Warto tu przypomnieć, że przed stanem wojennym istniała Rada Repertuarowa. Zasiadali w niej krytycy i dziennikarze filmowi, rekomendujący obrazy, które Film Polski powinien zakupić za granicą i wprowadzić do Polski. Rekomendowali przede wszystkim dzieła pokazywane na festiwalach w Cannes, Wenecji, w Berlinie - filmy Felliniego czy Bergmana. Robili to zgodnie ze swoim gustem i swoim wykształceniem i z racji monopolistycznej pozycji Filmu Polskiego byli przyzwyczajeni, że to, co rekomendują, wchodzi do kin i jest oglądane. Dekada lat 80. była dla nich gigantycznym szokiem. Po pierwsze, Rady Repertuarowej już nie zwoływano, a po drugie widzowie zaczęli sami sobie wybierać, co chcą oglądać na wideo. Polacy przestali głosu tych arbitrów słuchać, bo zauważyli, że nie muszą.

- Ci krytycy i dziennikarze filmowi chyba też nie bardzo rozumieli, czym jest to kino gatunkowe. Stąd pogarda dla niego.

- Rzeczywiście, ówczesnym krytykom też trochę brakowało aparatu do recenzowania tych filmów. Widać to bardzo wyraźnie w ich tekstach na temat „Mad Maxa”, „Wejścia smoka” czy „Szczęk”. Krytycy wychowani w dużej mierze na DKF-ach i ambitnym kinie festiwalowym, nie bardzo potrafili pisać o Brusie Lee. W magazynach „Film” czy „Ekran” w latach 80. można było przeczytać, że „Wejście smoka” to kiepski film kopany, a obok mamy sekcję listów od czytelników, gdzie piszą, że chcą zdjęcia Bruce’a Lee i ciekawostki na jego temat. Krytycy może byli tym procesem zdruzgotani, ale jednocześnie był on nieunikniony.

- Kiedy w 1994 r. zakończyła się już złota era VHS-sów w Polsce, na ekrany kin wszedł „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Filmu zrodzonego z tysięcy filmów, często klasy B, obejrzanych w wypożyczalni wideo, w której pracował, polska krytyka w większości nie zrozumiała. Była wręcz oburzona na jury festiwalu w Cannes, że to nie „Czerwony” Kieślowskiego, ale ten wulgarny amerykański film dostał Złotą Palmę. Tymczasem wychowani już na VHS-ach Polacy „Pulp Fiction” pokochali. To chyba symboliczny moment.

- Jak się czyta recenzje „Pulp Fiction” z tego okresu, to bardzo mocno widać, że krytycy po prostu nie mieli pojęcia, co się w tym filmie dzieje. Nie umieli tego przełożyć na słowa, więc bronili się zmasowaną krytyką przemocy, wulgarności i wszystkiego tego, z czego ten film zasłynął. A widzom się to podobało! Było to bowiem inne, nowe, ciekawe i odnosiło się do filmów gatunkowych, które już zdążyli dzięki VHS-om poznać. Recepcja „Pulp Fiction” fantastycznie pokazała rozjazd między tym, co się dzieje w światowym kinie światowym i co chce oglądać widz, a tym, do czego polscy krytycy byli przez dekady przyzwyczajeni.

Rozmawiał Tomasz Walczak

* Grzegorz Fortuna Jr jest badaczem popkultury, kina gatunkowego i polskiej transformacji. Niedawno ukazała się jego książka „Elektroniczny bandyta. Rynek wideo w Polsce okresu transformacji”

 Elektroniczny Bandyta Grzegorz Fortuna Jr.

i

Autor: mat. prasowe

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki