Trzeba by talentu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego albo Macieja Rybińskiego, żeby to wszystko zgrabnie podsumować. Mimo to spróbuję.
Członkowie elity, którzy zamiatali pod dywan w historii swoich rządów afery wielkości piramidy Cheopsa, poczuli się tak pewnie, że pozwalali sobie na daleko posuniętą swobodę konwersacji w warszawskiej knajpie. Superprofesjonalne służby, których zadaniem była ochrona niektórych z rozmówców (choćby szefa MSZ), przeoczyły leżący za lustrem zwykły dyktafon. Stąd dowiedzieliśmy się, że elita polityczno-finansowa ubija niemal gangsterskie interesy, posługując się przy tym językiem, od którego Wiechowi zwiędłyby uszy. Przy tym nie mając złudzeń, że wszystko to ch. dupa i kamieni kupa, a państwo istnieje tylko teoretycznie.
Za kulisami tych radosnych rozmów służby specjalne, których zadaniem w teorii jest pilnowanie państwa, podrzynają sobie nawzajem gardła, a z dziurawej jak sito prokuratury wyciekają tony dokumentów. W tym samym czasie trwa kampania prezydencka, w której kandydat partii rządzącej przekonuje nas, że wszystko jest super i w tak złotym - ba!, platynowym wieku nigdy jeszcze nie żyliśmy. Kandydat przegrywa, a za chwilę na scenę wskakuje zażywny facio o niezbyt ciekawym życiorysie i śmiejąc się władzy w oczy, wypuszcza do Internetu kilometry akt śledztwa, z których dowiadujemy się, że właściwie było jeszcze gorzej, niż nam się wydawało. Kiedy faceta zwija policja, ten mówi prokuratorowi generalnemu, żeby go pocałował w dupę. I w zasadzie ma rację. Spanikowana szefowa rządu, intelektualnie spozycjonowana gdzieś w okolicach księgowej z prowincjonalnego szpitala, oscylując na granicy histerii, wywala jedną trzecią rządu pod dyktando zażywnego facecika. "Ale jaja, ale jaja!" - jak w rozmowie we wspomnianej knajpie błyskotliwie stwierdziła była pani minister, która miała być żelazną damą, a okazała się tylko marnym meteorologiem, bo nawet w diagnozie klimatu się pomyliła.
Przy tym wszystkim są i małe radości, przynajmniej dla mnie. Proszę tylko pomyśleć, jak musi się czuć były minister spraw zagranicznych, potem marszałek Sejmu, kumpel Ławrowa i Obamy, który musiał powiększyć gabinet, żeby pomieścić w nim swoje ego, gdy dziś musi się podać do dymisji z powodu jakiegoś tam Stonogi. Teraz, jak twierdzi, ma być jedynką na liście w Bydgoszczy i będzie musiał się zniżać do kontaktów ze zwykłymi wyborcami. Skandal!
W roku 1896 młody francuski dramaturg Alfred Jarry zapowiedział swoją sztukę "Król Ubu" słowami: "Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie" i nie był to komplement. Wolałbym, żeby po najbliższych wyborach Polska wróciła znikąd na swoje miejsce.