PiS już kiedyś podobny pomysł miał. Chciał wyciągać od kierowców po 25 gr brutto od litra paliwa w ramach opłaty, która miała zasilać fundusz budowy dróg lokalnych. Opłata emisyjna z kolei ma być przeznaczona na walkę ze smogiem, cokolwiek miałoby to oznaczać, oraz na promocję elektromobilności, czyli ulubionej zabaweczki pana premiera.
W ostatnią środę odbyło się pierwsze czytanie ustawy o biopaliwach, gdzie tym razem rząd utknął nową opłatę. Minister energii Krzysztof Tchórzewski przekonywał, że Orlen i Lotos zadeklarowały, iż wezmą koszt podatku na siebie, pomniejszając odpowiednio swój zysk i sprawiając, że ceny detaliczne z powodu nowej opłaty nie wzrosną.
Istotnie, takie zapewnienia z obu firm popłynęły, ale trzeba sprawę postawić jasno: to całkowicie polityczna decyzja zarządów obu firm, niemająca zgoła nic wspólnego z regułami rynku. Decyzja, która może wywołać sprzeciw pozostałych akcjonariuszy obu firm i która zresztą jest po prostu bez sensu. Skoro bowiem Orlen i Lotos są w stanie zmniejszyć swój zysk, żeby zapłacić podatek za kierowców, to dlaczego w ogóle go nakładać? Niech zarządy obu firm podejmą uchwały o przekazaniu odpowiedniej sumy prosto do budżetu, bez nakładania żadnego podatku - z matematycznego punktu widzenia to żadna różnica.
Oczywiście, tak się nie stanie. Również dlatego, że polityczna decyzja zarządów Orlenu i Lotosu jest nie do utrzymania. Zostanie zmieniona w zaciszu gabinetów i o tej zmianie już się nie dowiemy, bo po co, a wzrost cen benzyny zostanie po cichutku ukryty w ogólnych podwyżkach - bo Bliski Wschód, bo mocny dolar i tak dalej.
Jak by tego nie opakowywać, sprawa jest jasna i prosta: rząd chce znów wpakować swoje chciwe łapsko do naszych kieszeni, tym razem mydląc nam oczy tak marnym tłumaczeniem, że żal tego słuchać.
Czytaj: Łukasz Warzecha: Czy Kaczyński widzi w lustrze Tuska?