Po spotkaniu prezydenta USA z przedstawicielami rodzin smoleńskich Kaczyński oświadczył, że powiedział Barackowi Obamie, iż jeżeli po wyborach zmieni się sytuacja polityczna, wystąpi do NATO o współdziałanie w dojściu do prawdy. Prezydent oznajmił, że jest na to "otwarty" - twierdzi lider PiS. Nie wiadomo, czy rzecznik Białego Domu ustosunkuje się do tych rewelacji, ale otwarcie zasobów NATO byłoby rzeczywiście interesujące. Zwłaszcza tych dotyczących ostatniej telefonicznej rozmowy braci Kaczyńskich nagranej niechybnie przez służby specjalne Stanów Zjednoczonych. Można zresztą w dążeniu do prawdy za pośrednictwem Amerykanów iść dalej. Czeka przecież sprawa Grudnia '70, stanu wojennego i rurociągu bałtyckiego, który powinien zostać wydobyty z wody, pocięty na kawałki i sprzedany US Steel.
>>> Wszystkie felietony Leszka Millera
Z rurociągiem może być trudno, bo prezydent USA nie chce zadzierać z naszym sąsiadem. "Jestem dumny, że zapoczątkowaliśmy proces, który pomoże ustabilizować stosunki między Stanami Zjednoczonymi i Rosją - oświadczył. Podkreślił też, że obrona przeciwrakietowa to temat, w którym powinno się współpracować z Rosjanami. "Mamy wspólne zagrożenia zewnętrzne" - uważa Obama, co oznacza, że bezpieczeństwo światowe trzeba budować razem z Rosją, a nie przeciwko niej.
Stanowisko szefa największego mocarstwa powinno zostać przybite na drzwiach wszystkich rządowych i opozycyjnych gabinetów w Polsce. Oznacza ono bowiem, że polityka amerykańska stoi w opozycji do polskiej zdominowanej przez strach przed rosyjskim niedźwiedziem i naiwne marzenia o broni i bazach. Polskie elity rządzące mają przetrącone poczucie bezpieczeństwa - im więcej czasu upływa od Układu Warszawskiego, tym bardziej czują się zagrożone i próbują przerzucić na Amerykę obowiązek obrony własnego terytorium. To je sytuuje w kategoriach sojusznika specjalnej troski i dobrze, że Obama powiedział o tym wprost.
W cieniu wizyty Obamy i jego "bestii" Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że odmawianie obywatelce Rzeczpospolitej prawa do badań prenatalnych, czyli informacji o zdrowiu płodu, było okrutne i dla niej poniżające. Lekarze z krakowskiego szpitala, dla których ewangelia była ważniejsza niż konstytucja, odmawiali kobiecie w ciąży tych badań, przewlekali terminy wizyt - po to tylko, aby zasłużyć na uśmiech Kościoła i nie dać szans na aborcję wadliwego genetycznie płodu. Uznali, że brzuch kobiety nie jest jej własnością i że Polka ma rodzić wszystko, łącznie z przypadkami beznadziejnymi. Najgorsze, że rząd Donalda Tuska stanął przed Trybunałem po stronie lekarzy, a nie obowiązującego prawa, a to oznacza draństwo i potężny skandal. Polska ma zapłacić swojej obywatelce 45 tys. euro odszkodowania i 15 tys. kosztów sądowych i byłoby dobrze, aby ministrowie Tuska złożyli się na tę kwotę z własnej kieszeni.