Zachodnie demokracje poradziły sobie w ten sposób, że szefem gabinetu zostaje polityk o najsilniejszej pozycji, a więc lider partii, która wygrała wybory. Chroni to przed kierowaniem rządem z tylnego siedzenia, tworzeniem pozakonstytucyjnych ośrodków sprawowania władzy, rozmywaniem odpowiedzialności i ograniczeniem przejrzystości rządzenia.
Dla Jarosława Kaczyńskiego nie ma to większego znaczenia. Centrum władzy ma pozostać w siedzibie PiS, a nie w kancelarii premiera. Niemniej zmiana, która nic nie zmieni, może być dokonana z dwóch powodów. Pierwszy to rosnący prestiż pani premier. W popularności i wiarygodności bije na głowę swojego promotora. Jeśli odejdzie ze stanowiska, to nie dlatego, że ma kłopoty z opinią publiczną, tylko dlatego, że przerosła wyznaczone jej oczekiwania. Drugi powód związany jest z czynnikiem zewnętrznym. Mimo pozorów katastrofa wizerunkowa obecnej ekipy boli i uwiera. Morawiecki ze swoim wdziękiem i płynną angielszczyzną ma to naprawić. Ma przekonać brukselskie salony, że Kaczyński i on sam nie są żadnymi potworami, a pretensje do Polski to małe nieporozumienia niewarte uwagi.
Czy to się powiedzie? Bardzo w to wątpię. Czar Morawieckiego nie usunie zastrzeżeń Unii co do zmian w sądownictwie. Wbrew temu, co sugeruje PiS, obecna ustawa o Sądzie Najwyższym wcale nie pochodzi z czasów PRL. Uchwalono ją w 2002 r., i to przy poparciu wszystkich obecnych na sali sejmowej posłów tej partii. Występujący w ich imieniu Zbigniew Wassermann podkreślał - co dziś brzmi egzotycznie, że przewidziany w konstytucji podział władz wywołuje samodzielność władzy sądowniczej i musi powodować zwiększenie roli samorządu sędziowskiego.
Pełne poparcie PiS miała także uchwalona w 2002 r. ustawa o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Politycy PiS nie mieli wątpliwości co do potrzeby oddania aktu wyborczego w ręce mieszkańców. Dziś mają, ale nie dlatego, że obecny system zawodzi, tylko ponieważ głosami radnych, a nie mieszkańców łatwiej wybrać swojego. Gdyby PiS wrócił do praktyki sprzed 15 lat, oznaczałoby to regres i poważne osłabienie woli wyborców.
ZOBACZ TAKŻE: Kim jest Mateusz Morawiecki? Rodzina wicepremiera [ZDJĘCIA]