Za PRL mieliśmy 1800 czołgów, głównie T-55 I generacji i trochę T-72 (II generacji). W 2018 r. mieliśmy na stanie 1065 czołgów. To dawało nam 22. miejsce w światowym pancernym rankingu. Niemcy wówczas mieli 408 czołgów, Francja – 473, Wielka Brytania – 407. Ponad 8,3 tys. miała US Army, a Rosja prawie 15,4 tys. W tym ostatnim przypadku sporo jest czołgów z czasów ZSRR, ostatnimi laty zmodernizowanymi. Abramsy, uważane przez jedne z najlepszych czołgów na świecie, choć powstały na początku lat 80. wciąż są modernizowane, a te które trafią do Polski (za 23,3 mld zł) to najnowsze modele. – Mówi się o tym, że decyzja o zakupie czołgów Abrams jest kontrowersyjna i też ten pogląd podzielam. Jednak – jak każda tego rodzaju decyzja – ma ona swoje plusy i minusy. Na plus zalicza się to, że może ona wzmocnić nasze zdolności odstraszania na wschodniej flance, tym bardziej że nowe czołgi mają znaleźć się na wyposażeniu 18. dywizji, która tam stacjonuje. Plusem również jest to, że Abramsy to aktualnie najnowocześniejsze czołgi na wyposażeniu amerykańskiej armii i z pewnością bardziej nowoczesne niż te, które my posiadamy – mówi agencji Newseria Biznes dr hab. Paweł Soroka, profesor Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, koordynator Polskiego Lobby Przemysłowego im. Eugeniusza Kwiatkowskiego.
Ekspert podkreśla: – Minusem decyzji o zakupie Abramsów jest to, że zupełnie nie został uwzględniony interes polskiego przemysłu obronnego. Stało się podobnie jak w przypadku innych kontraktów. Mam tu na myśli niewielki offset związany z pozyskaniem m.in. zestawów Wisła, samolotów F-35 i rakiet HIMARS. Tutaj też żadnego offsetu nie będzie i polski przemysł obronny nie odniesie z tego żadnych korzyści.
W zestawie mamy kupić nie tylko czołgi i amunicję do nich (bez nowoczesnej amunicji, najnowocześniejszy czołg przestaje takim być), ale także symulatory. Dziś bowiem nowocześni pancerniacy ćwiczą częściej na symulatorach niż na manewrach. Taki jest trend na Zachodzie. Chodzi o zmniejszenie kosztów, a te są spore. W przypadku Abramsa również, bo godzina pracy tego czołgu tania nie jest, skoro maszyna spala na 10 km 140 l (najczęściej) paliwa lotniczego, a nie jest to jedyna pozycja w kosztach eksploatacji.
Offsetu, czyli zamówień (ze strony sprzedającej nam sprzęt) w polskim przemyśle nie będzie. Nie zanosi się także na tzw. polonizację czołgów. Będziemy mieli takie, jakie dostarczą nam Amerykanie. – Jeżeli byśmy chcieli zamontować jakiekolwiek polskie podzespoły, np. łączności, obserwacji czy jakikolwiek inny, to mogliby to zrobić tylko i wyłącznie Amerykanie. To oni mają „prawa autorskie” do tego czołgu. Musieliby przeprowadzić testy i badania, czy polskie systemy byłyby funkcjonalne, żeby mogli dać nam rękojmię, że czołg będzie w pełni funkcjonalny i sprawny – tłumaczył Onetowi gen. broni w st. spoczynku Mirosław Różański, b. dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych.
Polskim czołgiem mógł być (uznawany przez niektórych nawet za nowocześniejszy od Abramsa) wóz IV generacji K2 Black Panther (Abramsy to wozy o generację niżej). Koreańczycy (oczywiście południowi) mocno lobowali za swoim produktem. Wiedząc o tym, że Polska pracuje nad koncepcją własnego czołgu (program „Wilk”), koncern Hyundai, zaoferował nam nawet licencję na produkcję Czarnej Pantery z możliwością jego polonizacji. Licencyjny czołg miał mieć nawet lepsze parametry techniczno-bojowe od oryginału. Nie ma jednak czołgu bez wad. „Koreańczyk” jest najdroższym czołgiem w świecie.
W użyciu jest od 2014 r., a jego ujawniona w 2009 r. cena wynosiła 8,5 mln USD za egzemplarz. To po pierwsze. A po drugie: w pole K2PL mogłyby wyruszyć dopiero za dobrych kilka, jak nie więcej, lat. Rząd uważa, że nowoczesne czołgi są potrzebne „na już”. Gdy umowa na kupno Abramsów będzie podpisana, bo sprawa nie jest jeszcze przesądzona, wówczas będzie można stwierdzić, że lobujący za amerykańskimi czołgami mieli większą siłę przebicia od zwolenników kupna K2, nie wspominając już uważających, że trzeba kupić najnowsze niemieckie Leopardy.