Krzysztof Jaraczewski: Piłsudski był dla mnie po prostu dziadkiem

2011-08-12 15:19

Wnuk Marszałka: Muzeum Piłsudskiego zagrożone, apeluję o reakcję rządu.

"Super Express": - Wychował się pan w Anglii. Kiedy dotarło do pańskiej świadomości, że pański dziadek jest dla Polaków kimś więcej niż Churchill dla Brytyjczyków?

Krzysztof Jaraczewski: - Nie było jednego momentu. Był jednym z dziadków, jak u każdego. Osobiście znałem tylko babcię, jego żonę Aleksandrę Piłsudską. Z czasem poznawałem jego życie i rolę, jaką odegrał. Głębsze zaangażowanie pojawiło się dopiero po 2000 roku, kiedy z mamą i ciocią Wandą staraliśmy się o odzyskanie dworku pod muzeum. Z dzieciństwa i domu rodzinnego wspominam pamiątki po dziadku, które teraz znajdą się w muzeum.

- Jest pan architektem, nie historykiem...

- To zapoczątkowała mama. Choć najpierw zdała na aeronautykę na Cambridge. Była zamiłowanym lotnikiem. Kiedy popatrzyła na kierunek, w którym zmierza świat, uznała jednak, że lepsze będzie coś społecznego... W Wielkiej Brytanii - w czasie wojny, były dwa polskie wydziały: architektura (w Liverpoolu, a później w Londynie) i medycyna w Edynburgu. Tę skończyła siostra mamy, ciocia Wanda.

- Żonie Piłsudskiego nie było łatwo asymilować się na Wyspach?

- Babcia umarła gdy miałem 10 lat, i nie pamiętam wszystkiego. Było jej jednak trudno. Jako rodzina trzymaliśmy się na uboczu. Mieliśmy świadomość, że wychodźstwo to przystanek na drodze do wolnej Polski. Anglia niespecjalnie interesowała się sprawami polskimi. Najtrudniejsze dla babci było to, że walczyła o niepodległość i jej nie doczekała. To udało się jej córkom, czyli mojej mamie i cioci, oraz mojemu ojcu.

- Rozmawiałem z wnukiem Churchilla. Wspominał, że jego dom funkcjonował w cieniu dziadka...

- U nas było zupełnie inaczej. Nie było wszechobecności dziadka ani presji. Jako dzieci mogliśmy mówić w domu po angielsku bądź po polsku. Zakazane było mieszanie języków. Za to płaciło się pensa do skarbonki. I takie wychowanie zdało egzamin. Ja i moja siostra wróciliśmy do Polski. I choć polskich rodzin było na Wyspach kilkanaście tysięcy, to z urodzonych tam wróciło nas może kilkaset osób. Wybory i decyzje podejmowane samodzielnie są trwalsze, a świadomość polskości głębsza, wyraźniejsza. Podobnie chcielibyśmy kształtować program naszego muzeum.

- Mówi pan, że trzymaliście się na uboczu. Córki Piłsudskiego mogły mieć w ogóle taką szansę w środowisku polskiej emigracji?

- Do końca zapewne nie. Naszej rodzinie nigdy nie zależało jednak na jakiejś szczególnej roli. To byłoby niezgodne tak z naszymi wartościami, jak i babci oraz dziadka. Oni podkreślali równość.

- Pierwszy raz przyjechał pan do Polski dopiero po 1989 roku?

- Pierwszy raz wcześniej, jako 10-latek. Ale nie były to długie wizyty. Przed powrotem spędziłem tu może 3 miesiące...

- I jakie wrażenie wywarł PRL?

- Szok, że nagle wszyscy wokół mówią po polsku. Z samej rzeczywistości zapamiętałem niewiele. Przyjeżdżało się głównie do rodziny. Tamte wizyty to serdeczność, ciepło. Pamiętam jednak, że wizyty w Polsce nie były postrzegane dobrze przez wszystkich na emigracji. Wiem, że moja babcia Aleksandra nie do końca to popierała.

- Pana siostra wróciła wcześniej i zaangażowała się w opozycję. Działała w Solidarności, wyszła za mąż za Janusza Onyszkiewicza. Jak odbieraliście jej opowieści o PRL?

- To też były raczej opowieści o ludziach. Związanych z opozycją, bardzo ideowych. Takich Anglików się nie spotykało! Ale PRL z Anglią raczej się nie porównywało. Polska była czymś prywatnym, intymnym.

- A porównywał pan z dziadkiem np. Romana Dmowskiego? Dla pana to jego wielki rywal czy raczej szkodliwa postać?

- Unikam takich porównań, pozostawiając to publicystom i pisarzom. Chcę też podkreślić, że np. prezes naszej fundacji Jacek Rusiecki raczej wywodzi się ze środowiska narodowego. Wspólny język zyskujemy, przekazując historię. Naszej rodzinie zależy zresztą na tym, żeby na muzeum miało wpływ grono o zróżnicowanych poglądach. Celem muzeum nie może być odbudowa kultu Piłsudskiego, bo w ten sposób po 10 latach wypali się. Musi służyć społeczeństwu dziś i w przyszłości.

- Pańskim dzieciom wychowanym już w Polsce pomnikowy potomek ciąży czy dodaje skrzydeł?

- To chyba nikomu nie dodaje skrzydeł. To raczej obowiązek niż przywilej.

- Czuł pan ten obowiązek, widząc w Polsce wysyp ulic, placów i pomników Piłsudskiego?

- Wróciliśmy z żoną do Polski, by uczestniczyć w tym optymistycznym zrywie energii, odbudowie kraju od nowa po PRL. I przez lata nie oglądałem się na historię. Wykładając na Politechnice myślałem o przyszłości. To, że sama przyszłość nie wystarczy, zrozumiałem później. Wtedy te pomniki zaczęły dla mnie nabierać innego sensu. Dotarło do mnie, że to zainteresowanie Piłsudskim jest oddolne. Państwo zaangażowało się w to dopiero w 2008 roku.

- Moim zdaniem to skandal, że od ponad 20 lat po odzyskaniu niepodległości wciąż nie ma Muzeum Piłsudskiego. To wstyd.

- Nie rozważajmy tego w kategorii wstydu. Dobrze będzie, jeżeli państwo wywiąże się ze zobowiązań z 2008 roku. Wtedy muzeum powstanie i nie będzie trzeba oglądać się na problemy. Dziś powstanie muzeum jest jednak zagrożone.

- Mówiąc wprost, rząd nie wywiązał się ze swoich zobowiązań?

- To jest jakiś problem z brakiem decyzyjności władz. Nie mamy możliwości realizowania porozumienia z rządem. Jeżeli prace nie rozpoczną się od stycznia 2012 roku, muzeum po prostu nie będzie. Decyzje muszą być podjęte na dniach.

- Ktoś ze strony rządowej tłumaczył się, dlaczego się nie wywiązali?

- Nie bardzo... Pozostaje mi tylko apelować do nich o jakąś reakcję.

Krzysztof jaraczewski

Wnuk Józefa Piłsudskiego, dyrektor Muzeum Piłsudskiego, architekt