Oczywiście mieliśmy kilka prób podczepienia jakiś innych autorytetów po SLD. Ignacy Daszyński, przedwojenny socjalista niby przyświeca tam jakimś eselowskim think-tankom, ale wszyscy mają chyba poczucie, że to grubymi nićmi szyte i przedwojenny premier się nie nadaje. Swoją drogą ciekawe, co facet, który uważał, że jednym z głównych zadań polskiego socjalizmu jest powstrzymanie prącej ze wschodu komunistycznej, bolszewickiej dziczy, powiedziałby o generale Jaruzelskim, polskim szlachcicu, który wyparł się nawet swojego zmarłego na Syberii ojca po to, by przez całe życie służyć Sowietom? Pewnie nie byłby zbyt dumny. Krótko mówiąc, Daszyński nie dorósł.
I nie on jedyny. Stanisław Thugutt, inny ważny przedwojenny lewicowiec w czasie Bitwy Warszawskiej, kiedy przyszli mocodawcy generała Jaruzelskiego i duchowi ojcowie SLD, chcieli nam przynieść postęp bronił Warszawy i został ranny w prawą rękę. Musiał się potem nauczyć pisać lewą. Więc, choć lewą pisał, to lewicowiec był z niego żaden.
Nie to co zacny pan generał. Antysemickie czystki w wojsku, strzelanie do robotników, skrytobójcze mordy, prześladowanie rodzin opozycjonistów, inwigilacja mniejszości, w tym homoseksualistów, dyktatura, inwigilacja, zamknięte granice, nieustanne straszenie. Oto czasy, którym przyświeca nazwisko generała Jaruzelskiego, oto - wygląda na to - dumne ideały rodzimej, jakże nowoczesnej, lewicy. Kiedyś działacze SLD obruszali się jak nazywano ich postkomunistami. Niektórych nawet na chwilę tym zmylili udając, że tymi postkomunistami nie są. Dziś chyba też o określenie „postkomuniści” mogą się z lekka obrazić. To nie żaden postkomunizm w końcu. To zwykła komuna.