Po polskiej stronie czeka na nich relatywny spokój. Relatywny, bo przecież często nadal nie wiedzą, co się dzieje z ich rodziną, przyjaciółmi. Zostawili za sobą całe życie: pracę, dom i dobytek. Nie da się wszystkiego spakować do jednej torby, czy walizki. Zaraz po przejściu granicy, albo po dotarciu na dworzec w Przemyślu rozdawane są koce, ciepłe posiłki, ubrania. Wolontariusze i ludzie dobrej woli pomyśleli o wszystkim: są pieluszki i inne artykuły dla dzieci, nawet zabawki. Warto podkreślić oddanie wolontariuszy, którzy serdecznie reagują na każdą prośbę.
Z Przemyśla udajemy się do Korczowej. Mijamy szereg tirów stojących w kolejce, większość z nich wiezie pomoc humanitarną. Przed posterunkiem Straży Granicznej rozmawiamy z jednym z funkcjonariuszy. W Korczowej uchodźcy "są lokowani na samym przejściu, tam mają wszystko co potrzebne, tam też podjeżdżają autobusy, które wiozą ich dalej. Co do transportu z pomocą - jest tego masa". Na przejściu w Budomierzu też widzimy miasteczko namiotowe, a pod samym przejściem jesteśmy świadkami wzruszających scen, kiedy rodziny nareszcie mogą być razem, widzimy łzy szczęścia na twarzach tych ludzi.
CZYTAJ TEŻ>>>Wyrwaliśmy ich z piekła wojny! Specjalna korespondencja naszych wysłanników z wojny w Ukrainie
Spotykamy panią Marinę, która jest razem z córką Julianą, swoją siostrą Jekateriną i siostrzenicą Mią. Jak się okazało, pani Marina jest farmaceutą, Juliana chodziła do czwartej klasy, a mała Mia miała w tym roku iść do pierwszej. Jekaterina ma techniczne wykształcenie i kiedyś mieszkała w Polsce. Uciekają z Charkowa. Opowiadają nam, w jaki sposób udało im się dotrzeć do Polski: - Najpierw wsiadłyśmy na pociąg do Lwowa, potem znalazłyśmy taksówkę do przejścia Budomierz - Hruszew. Na dworcu w Charkowie było mnóstwo ludzi, to głównie kobiety i dzieci, ale pierwszeństwo mają matki z noworodkami, albo bardzo małymi dziećmi. Z kolei do Lwowa przybywa mnóstwo pociągów z całego kraju, dlatego nie ryzykowałyśmy i do granicy dojechałyśmy taksówką. Na dworcu w Charkowie czekałyśmy dobę. Również dlatego, że pociąg wstrzymano, bo w okolicach dworca spadła bomba. Słyszałyśmy to, widziały... Nasz dom na razie stoi, naszą dzielnicę ostrzeliwują, ale dom stoi. Chociaż tej nocy ostrzelano halę targową, która była niedaleko, nic z niej nie zostało - relacjonowała nam kobieta.
SPRAWDŹ>>>Dziennikarka TVN rozgryzła Putina?! Wskazała coś, co zastanawia. Szokujące nagranie
Mąż pani Mariny został w Charkowie, ale na razie jeszcze nie stawał do walki z najeźdźcą. Ma też w Polsce brata, to na niego właśnie tu czekają, jak jej powiedział "nie ruszam na front, dopóki wam nie pomogę". Juliana ma też ciocię w Berlinie, zobaczą jeszcze jak wszystko się potoczy.
Zastanawia nas bardzo mała liczba bagaży: małe sportowe torby i dwa kojce z pięknymi białymi kotkami. Okazało się, że wprowadzono ograniczenia: jeden bagaż podręczny na jedną osobę. Nie można brać dużych walizek, żeby mogło się zmieścić jak najwięcej ludzi. W tej chwili do rozmowy dołączyła Jekaterina, która przez cały czas stała obok i rozmawiała przez telefon, albo po prostu stała z kotem na rękach wpatrzona w jakiś odległy punkt. Pokazuje na aparat naszego fotografa, Pawła:
- Też taki miałam, lubiłam robić zdjęcia... Wszystko zostało tam, w Charkowie. Przez kilka dni przed wojną pracowałam od rana do wieczora. W noc, kiedy zaczęła się rosyjska inwazja, bardzo twardo spałam, obudził mnie dopiero telefon o 5 rano od rodziny, przerażonej, że Rosja zaatakowała Ukrainę. Nie wierzyłam w to, co słyszę... A potem zobaczyłam rosyjskie samoloty. Od tamtej pory żyję jak w transie....