- PiS był zdeklarowany jako partia antykomunistyczna. Nominacje takie jak Kowalskiego mogą chyba zburzyć ten obraz?
- Cały ten mit Jarosława Kaczyńskiego jako twardego antykomunisty jest mocno przesadzony. I został stworzony przez jego przeciwników politycznych. Przyprawiano mu gębę radykała, mówiono, że to facet, który chce dekomunizować do gruntu. Robiono to po to, by ówczesny establishment, jeszcze bardziej umoczony w komunę niż obecny, przestraszyć wizją dojścia do władzy jakiegoś strasznego Kaczyńskiego czy Porozumienia Centrum. Prawda jest taka, że Kaczyński popierał dość umiarkowany scenariusz dekomunizacyjny. Uważał, że trzeba wzorem niemieckiej denazyfikacji usunąć generałów i część pułkowników. Z pozostałą częścią pułkowników i majorami należy się dogadać, pułkowników zrobić generałami, majorów pułkownikami, i mieć tych komuchów jako komuchów, ale swoich. Ukuty na początku lat 90. przez środowisko "Gazety Wyborczej" stereotyp "Kaczora dekomunizatora" zaczął żyć własnym życiem, został przyjęty jako pewnik. Tymczasem nominacje takie jak Bogusława Kowalskiego pokazują, że nie jest do końca prawdziwy.
- PiS ma na zapleczu zasłużonych opozycjonistów, takich jak Zofia Romaszewska czy były premier mec. Jan Olszewski. Jest wielu zdolnych, młodych prawników. Co PiS zyskuje, wystawiając na front walki o oczyszczenie wymiaru sprawiedliwości Stanisława Piotrowicza, w PRL prokuratora i działacza PZPR?
- Ale może te inne osoby nie są tak dyspozycyjne jak ten prokurator. Nie wnikam, stawiam hipotezę. Obserwując Jarosława Kaczyńskiego, wydaje się, że chce mieć przede wszystkim dyspozycyjnych ludzi, a nie ludzi o wielkich nazwiskach, którzy mogliby nagle powiedzieć, zaraz - a może nie wszystko, co robimy w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, jest w porządku, może należy działać bardziej finezyjnie, a nie walić cepem. A ktoś, kto ma przeszłość jak pan Piotrowicz, którego być może nikt inny nie wziąłby nawet do partii, nie stwarza zagrożenia, że będzie mieć swoje pomysły czy że będzie szefa krytykował. Natomiast oczywiście PiS wizerunkowo na tym nic nie zyskuje, tylko traci. Z tym, że za tym też może stać pewna kalkulacja.
- Jaka?
- Taka, że samym wizerunkiem nieskazitelności, partii ludzi uczciwych, poparcia się nie zyska. Oprócz grupy ludzi, którzy popierają w PiS antykomunizm, uczciwość, przejąć należy inne elektoraty czy grupy interesów, które PiS mogą poprzeć z innych powodów. Między innymi do tego potrzebna jest atmosfera wojny. Gdyby sprawa Trybunału była toczona w inny sposób, wtedy nie byłoby też mobilizacji elektoratu PiS-owskiego. A jak elektorat ten widzi sabat KOD-ów na ulicy, słyszy najcięższe oskarżenia i kłamstwa mediów, zacietrzewia się, wkurza, i machnie ręką na jakiegoś Piotrowicza czy Kowalskiego: "bo tu się, panie, walka dobra ze złem toczy". A więc stanąć trzeba po stronie dobra, nawet jak po tej stronie stają też jacyś źli ludzie. To jak słowa jednego z prezydentów USA, który o południowoamerykańskim dyktatorze powiedział: "jasne, że sk...syn, ale to nasz sk...syn". Wśród ludu PiS-owskiego dzięki temu, że jest wojna, trwa nastrój, że jesteśmy atakowani ze wszystkich stron. Skoro tak, lud ten musi zewrzeć swoje szeregi, stanąć po stronie prezesa i wszystko mu wybaczyć.
Zobacz: Paweł Zalewski: Nie noszę w klapie opornika