Jan Żyliński

i

Autor: East News

Jan Żyliński: Zbuduję polskie mocarstwo w Londynie

2016-05-21 4:00

Na Wyspach jestem obywatelem drugiej kategorii - skończę z tym - wywiad z Janem Żylińskim.

„Super Express”: – W jaki sposób pan, polski arystokrata, znalazł się w Wielkiej Brytanii?
Jan Żyliński: – Mieszkam tam przez całe życie, urodziłem się w Anglii. Jestem deweloperam, pracuję w nieruchomościach. W Londynie wybudowałem m.in. kopię leżącego pod Płockiem pałacu, który przed wojną należał do mojej babci. Jest on zaliczany do 6 najważniejszych budynków w tym mieście, łącznie z pałacem królowej.
– Jest pan biznesmenem, jednak chciał pan zostać burmistrzem Londynu. Skąd u pana ambicje polityczne?
– Jako Polak urodzony w Wielkiej Brytanii – mimo że jestem księciem, multimilionerem, płynnie mówię po angielsku, skończyłem najlepsze szkoły – czuję się na Wyspach obywatelem drugiej kategorii. Postanowiłem z tym skończyć.
– Dlaczego drugiej kategorii?
– Jako nastolatek marzyłem o karierze wojskowej, jednak wiedziałem, że nigdy nie osiągnę wyższego stopnia niż pułkownik czy major. Jest tu szklany sufit. W Anglii nie ma rasizmu w stylu Ku-Klux-Klanu, jednak w niepisanej formie istnieje.
– Obiecał pan, że poprawi wizerunek Polaków mieszkających na Wyspach. Jak chce pan to zrobić?
– Już to zrobiłem.
– Już? W jaki sposób?
– Kampanią! Dopiero zacząłem tę robotę...
– I mimo to już pan poprawił?
– Tak. Przez ostatni miesiąc mojej kampanii wizerunek Polaków na Wyspach polepszył się o 300 proc. To dopiero pierwszy krok, ale już jest poprawa. Zaistnieliśmy w mediach, zaistnieliśmy w brytyjskiej polityce. Teraz jesteśmy graczem, a przedtem byliśmy na kolanach.
– Jakie kolejne kroki pan planuje?
– W Londynie żyje 0,5 mln Polaków, to jest liczba równa 50 dywizjom pancernym. To wojsko śpi. Teraz ja wraz z moimi ludźmi pobudziliśmy tę
armię w 3, może 5 proc. W Londynie działa rozgłośnia radiowa – Polskie Radio Londyn – w której występowałem i mówiłem, że Polacy są geniuszami i baranami. Dlaczego baranami? Bo żyją tylko w systemie praca – dom, nie wyobrażając sobie, że mogą być na Wyspach szanowani. Nie chcą walczyć o szacunek. A ja ze swoją symboliczną szablą zacząłem tę walkę. Ja się ich nie boję, bo się tam urodziłem. I wiem, że my po prostu jesteśmy lepsi.
– W jakim sensie lepsi?
– Pod każdym względem, ale przede wszystkim jeśli chodzi o odwagę. W Londynie powstało ponad 20 tys. polskich biznesów. Te firmy idą jak burza, to prawdziwa siła ekonomiczna. Tłumaczę Anglikom, że tak jak przeciętny polski pilot walczący w bitwie o Anglię strącił cztery razy więcej samolotów nieprzyjaciela niż przeciętny Anglik, to teraz jest tak samo, jeśli chodzi o biznes. My podbijemy to miasto! Powstanie polskie mocarstwo w Londynie.
– Kto pana finansuje?
– Po pierwsze, ja sam nie jestem na zasiłku. Po drugie, finansuje mnie polski biznes. Nasi biznesmeni na Wyspach zachowują się zupełnie inaczej niż w Polsce. Tam już osiągnęli stabilizację i rozglądają się, co dalej. Widzą, że jest szansa, żeby zaistnieć, żeby cieszyć się szacunkiem. Ja otwieram przed nimi perspektywę, że za parę lat będziemy postrzegani jako perła w koronie królowej. Im się to podoba. Oni też mają pieniądze, być może mniejsze niż ja, ale mają. Ale to im nie wystarczy, bo samym pieniądzem człowiek nie żyje. Np. pewnego dnia przyszedł do mojego pałacu człowiek, który dwa lata wcześniej założył w Londynie firmę. Pierwsze jego słowa brzmiały tak: „Jutro na pana konto wpłynie 5 tys. funtów”. W ogóle się nie znaliśmy, ale był on biznesmenem i wiedział, że bez pieniędzy nie robi się kampanii. W ten sposób zrobił coś dla polskiej społeczności.
– Pomaga pan Polakom robić interesy na Wyspach?
– Oni nie potrzebują mojej pomocy, są stokroć lepsi ode mnie.
– Czyli to nie pan buduje to mocarstwo, ono samo powstaje.
– Ktoś musi to koordynować, być twarzą tego ruchu.
– Nie jest tajemnicą, że służby PRL szukały kontaktów z działaczami emigracyjnymi. Czy w tamtych czasach ktoś próbował pana zwerbować?
– Miałem wówczas kontakt z polskim konsulatem, ponieważ organizowałem w Wielkiej Brytanii wystawy nadwiślańskiej sztuki. Jeśli sprowadzałem dzieła, np. z Muzeum Plakatu, do Londynu, to musiało to iść przez Polski Instytut Kultury. Siłą rzeczy musieli w nim być ludzie powiązani ze służbami. Ale mnie nic nigdy nie proponowano. Byłem wtedy świeżo po studiach i nie zajmowałem się polityką, stroniłem od środowisk emigracyjnych, wolałem sztukę, później biznes. Ale nie robiłem biznesów w Polsce.
– I z komunistami też pan nie robił biznesów?
– Gdy handlowałem polskim plakatem, była taka firma Art Polonia Desa, która miała monopol na eksport polskiego plakatu. Siłą rzeczy musiałem od nich kupować, inaczej się nie dało. Poza tym nic, nie było mi to potrzebne.

Zobacz: Tomasz Walczak: Ślepcy z Polski liberalnej