"Super Express": - Za tydzień mija rok od wydarzenia, które zdefiniowało polską politykę na najbliższe lata. Pamięta pan swoją reakcję na katastrofę smoleńską?
Jan Nowicki: - Wracałem z zakupów na warszawskim Żoliborzu. W drzwiach powitała mnie moja żona Małgosia i powiedziała, że stało się coś strasznego. Co czułem? Nic, absolutnie nic. Nie mogłem objąć skali tej tragedii. Nie pytałem też, kto ważny znajdował się na pokładzie. Wszyscy jesteśmy tak samo ważni wobec śmierci. Tylko tu, na ziemi, rozdano karty inaczej.
- Jak pan ocenia to, co się później działo wokół katastrofy?
- Źle. Śledziłem to i ręce mi opadały. Te spiskowe teorie dziejów na temat zamachu, dobijania ofiar, sztucznej mgły, magnesu przyciągającego samolot... Naruszono majestat śmierci. Wykorzystano ją do politycznych celów. Z dużym niesmakiem patrzyłem na aferę wokół krzyża. Boję się ludzi, którzy w jednym ręku trzymają krzyż, a w drugim parasolkę, którą chcą zdzielić operatora w łeb.
Przeczytaj koniecznie: Jacek Żakowski: Marcin Meller wymiękł już przed programem
- Brał pan udział w żałobie?
- Tak, ale prywatnie. Tłumów na ulicach się zwyczajnie boję, bo w każdym takim uniesieniu tropię grzech. Tłum jest groźny, traci kontrolę i sprzyja skrajnym reakcjom. Niezależnie od okoliczności - religijnych, patriotycznych, sportowych. Latami mieszkałem w Krakowie tuż przy Błoniach - vis a vis ołtarza, przy którym przemawiał Jan Paweł II. Dlatego jako potencjalny strzelec wyborowy byłem ciągle narażony na wizyty milicji. Gdy papież przyjeżdżał, zawsze uciekałem, żeby się pomodlić gdzieś za miastem.
- Ale chyba nie ma nic złego w tym, że ludzie spontanicznie gromadzą się w obliczu bezprecedensowej tragedii narodowej.
- Ostrożnie z tym spontanem. W Smoleńsku zginęli ludzie. Nie pierwsi, nie ostatni. Katastrofy i wojny należy przyjąć jako dopust boży. To okrutne, ale taka jest naturalna kolej rzeczy. Dzięki wojnom ludzkość jeszcze nie zwyrodniała, bo nie przywykła do zła. Nie bądźmy hipokrytami, codziennie oglądamy śmierć z kompletną obojętnością. Żałoba smoleńska powinna trwać jakiś czas, potem trzeba wrócić do życia.
- Domyślam się, że dziś polskiej polityki ma pan dość...
- Mam, i to już od dawna. Zauważyłem, że nadciągają dziwne czasy, kiedy w 1989 roku, tuż po wyborczym zwycięstwie Solidarności, leciałem z Adamem Michnikiem do Budapesztu na powtórny pogrzeb przywódcy węgierskiej rewolucji '56, Imre Nagya. Byłem już popularnym aktorem, także na Węgrzech, ale to Adam dostał dwa piwa, nie ja. Zrozumiałem wtedy, że w miejsce bojownika o wolność pojawia się polityk-gwiazdor. Tylko nieliczni z tamtych czasów nie dali się ponieść tej nowej fali. Nie przypuszczałem jednak, że skończy się to dzisiejszym tsunami, gdy polityka stała się tak wszechobecna i agresywna.
- Sami tego chcemy. Lubimy oglądać naszych polityków, żeby potem ich przeklinać.
- Myśli pan? A może to raczej nasz syndrom sztokholmski. Ulegliśmy fascynacji "oprawcom". Dajemy się politykom omamić. Przenosimy ich agresję do naszego życia codziennego, stając się w ten sposób klientami biznesu medialnego. Nabieramy w oczach polityków godności, gdy nadchodzą wybory. Wtedy mają portki pełne strachu i nagle z nic nieznaczącej masy stajemy się elektoratem. Słyszymy, że jesteśmy narodem i wzywa się nas do spełnienia obywatelskiego obowiązku głosowania. A potem wybory mijają i zaczyna się z nas robić kompletnych idiotów. Kłamstwo nazywa się przekłamaniem, a pijaństwo pomrocznością jasną.
Patrz też: Prezydent Komorowski: Wolę Kaczyńskiego na zakupach niż na demonstracjach
- Pan też był kiedyś o krok od wejścia do polityki.
- Dostałem propozycję, by kandydować na senatora z listy Partii Demokratycznej. Myślałem sobie: Jestem dość odważny, szybko się uczę, więc czemu nie? Ale wygrał zdrowy rozsądek i w finale zrejterowałem. Nakręciłem około 200 filmów, jestem człowiekiem ciężkiej pracy, a nie kandydatem na posła czy senatora. Jeszcze bym się rozłożył nerwowo jak Krzysztof Cugowski. Jestem absolutnie apolityczny i apartyjny. Każde zrzeszenie napawa mnie wstrętem. Za młodu źle się czułem nawet wśród ministrantów.
- Nie wierzy pan w dobrą wolę polityków, ich powołanie, chęć zrobienia czegoś dla kraju?
- Paru odpowiedzialnych może by się znalazło. Ale większość to panowie, którym parlament zwrócił chłopięctwo. Chodzą sobie do Sejmu (gdy mają na to ochotę), żeby się pośmiać i zagłosować (czasem wbrew własnym przekonaniom). Wieczorem kłócą się w telewizji, a potem idą razem na piwko. Wreszcie po ciężkim dniu pracy wita takiego posła żona dumna, że ma takiego męża. Ba, męża stanu. A na nagrobku będzie miał napis "Senator III RP".
- Przed wyborami też pan ucieka, tak jak przed tłumem?
- Jak już jestem, to głosuję. Ale nie traktuje tego serio, to taka forma rozrywki. Ci, na których głosujemy, mienią się wybrańcami narodu, a jeżdżą w wozach opancerzonych, bo boją się o życie. Ale cóż, odwagi nie należy wymagać - to rzadka cnota.
- Może właśnie przez niedoszłego senatora Nowickiego Partia Demokratyczna nie pociągnęła długo. Jaką partię pan wspiera?
- Platformę... niestety. Jej politycy mają milsze twarze. Skoro nie wierzę ani jednym, ani drugim, to wybieram przynajmniej ładniejszych. W Polsce, gdy ogląda się telewizję przy wyłączonym głosie, można poznać, kto jest z jakiej partii. Dlaczego nasi politycy są tak brzydcy! Dlaczego o siebie nie dbają?
- Jakie to ma znaczenie? Winston S. Churchill też miał jakieś 40 kilo nadwagi.
- Churchill to geniusz. A geniusz może wyglądać, jak mu się podoba. Niech pan nie myśli, że jestem gejem. Mówię o tym, bo jestem aktorem, a politycy, tak jak my, też odgrywają jakieś role. I powinni być w nich obsadzani sensownie. W żadnym cywilizowanym kraju polityk z rażącą niedowagą nigdy nie zostałby prezydentem, bo kobiety by do tego nie dopuściły.
ZOBACZ: Kuba Wojewódzki chce być jak Łapicki i Nowicki - woli młode kobiety
- To w czym się Polkom spodobał Bronisław Komorowski?
- To jest przesympatyczny, urzekający człowiek.
- Zwłaszcza swymi gafami tak urzeka...
- Eee tam... Ja na maturze miałem najlepszą pracę, choć "we wsi" napisałem przez "ef". Prezydenta trudno na razie oceniać, bo za dużo nie zrobił. Ale żal mi go trochę. Mówią o nim "per Komorowski" i że został wybrany przez pomyłkę. PiS nim normalnie pogardza! Nie wiem też, dlaczego nie dają mu polować.
- Może dlatego, żeby nie zabijać dla przyjemności?
- A dlaczego obowiązek nazywa pan przyjemnością? Wie pan, skąd u nas tyle zwierzyny w lasach? Ano właśnie za sprawą myśliwych, którzy na platformach wożą dla zwierząt buraki pastewne i inne żarcie po to, żeby zwierzyna przetrwała i by mogli dzięki temu zabijać. Najlepiej - selekty!
- Jak pan, jako artysta, odbiera krytykę rządu ze strony części środowisk artystycznych?
- Jeśli artysta zbyt intensywnie zwraca się w kierunku polityki, to zaczyna się nieszczęście. Myślę, że z równą niechęcią odebrałbym pana Kłopotka w roli szekspirowskiego króla Leara. Każdy powinien mieć swoją działkę w życiu. To, że my robimy wywiad o polityce, już jest nadużyciem.
- Trudno artystom odmówić prawa do krytyki kogoś, z którym wiązał tak wielkie nadzieje.
- Proszę pana, do krytyki trzeba dorosnąć. A propos, czy pamięta pan w III RP innego premiera, na którego spadłyby takie plagi? Kryzys finansowy, powódź, katastrofy lotnicze, wybuchy wulkanów, tsunami... A do tego żyje w kraju, gdzie nie pozwalają mu nawet na narty wyjechać i pograć w piłkę. Przecież inaczej padłby z przemęczenia. Koń by nie wytrzymał tego, ile ten facet musi udźwignąć.
- Polityka to odpowiedzialność, a odpowiedzialność premiera jest szczególna. Zresztą to jego wybór...
- No dobrze, to niech siedzi cały czas za biurkiem i ponosi odpowiedzialność! Zajedźmy go kompletnie!
- To pan powiedział kiedyś, że Polacy to głupie społeczeństwo, które wybiera głupich przywódców...
- Proszę mi nie wystawiać świadectwa, że gardzę Polakami. To zdanie wyrwane z kontekstu. Powiedziałem wtedy - za Norwidem - że słońce wstaje, jak widzi polski naród i zachodzi, jak widzi polskie społeczeństwo. Nasz naród jest wielki, oszalały, bohaterski, sprawdza się w szczególnych momentach. Miałem mnóstwo okazji, by wyjechać gdzieś na stałe za granicę, ale zawsze wolałem zostać w Polsce.
- Choć to Węgrzy przyznali panu Oficerski Krzyż Zasługi.
- Nawet nie wiedziałem, jak on się nazywa, a to podobno ważne odznaczenie na Węgrzech. Ten kraj jest mi bardzo bliski. Spędziłem tam wiele lat ze wspaniałą kobietą (Marta Meszaros, węgierska reżyserka), z którą się po pewnym czasie rozstaliśmy, bo tak chciał los. Rozstanie po 30 latach zawsze jest dramatyczne dla obojga.
- Znany jest pan z niechęci do młodych ludzi. Co miał pan na myśli mówiąc, że jak pan na nich patrzy, to nie wie nawet, czy oni się pier.....ć umieją?
- Chodziło mi o sposób, w jaki dziś młodzi ludzie podchodzą do miłości. Wymieniają się prezerwatywami i zaświadczeniami o szczepieniu na AIDS, byle tylko pójść ze sobą do łóżka. Za moich czasów, czasów "dzieci kwiatów" było więcej pocałunków, a mniej chorób. Ale bardziej mnie przeraża, że młodzi nie czytają. A przecież literatura jest najpotężniejszą rzeczą na świecie.
- W czym się przejawia jej wyższość nad filmem?
- Np. tym, że na jednej stronie "Idioty" Dostojewskiego znajdzie pan więcej przemyśleń niż w jednym niezłym filmie. Czytanie to fruwanie. Po co mam oglądać na ekranie "Quo vadis", skoro mogę sięgnąć po książkę i moja głowa sama to nakręci. Nie czytając książek, ludzie pozbawiają się tej gry wyobraźni.
- Jakieś plany na przyszłość?
- Nigdy nie miałem większych planów. Ani marzeń. Pochodzę z małej miejscowości koło Włocławka. To mnie określiło na całe życie. Zwłaszcza jako artystę. Gdy się nie ma nic, swoje osiągnięcia traktujemy z większym szacunkiem. Bieda, przy dobrym wychowaniu, rodzi u ludzi skromność i zdrowy stosunek do życia. Trudno im zaimponować tym, co w dużych miastach uchodzi za walor - popularnością czy dużymi pieniędzmi. Życie i tak dało mi bardzo wiele. Za wiele. Jestem już dorosłym, bardzo dorosłym chłopcem, który wypuszcza przed siebie dym kolejnego papierosa i myśli z nadzieją o wiośnie, co właśnie nadeszła. I kombinuje, co z nią zrobić.
Jan Nowicki
Aktor