Jacek Saryusz-Wolski: Nie wierzcie Schroederowi, Polska jest ważna

2011-10-05 22:30

- Wiem, że politycy PO nienawidzą tego pytania, ale co zwykły Polak ma z tego, że zasiadacie w Europarlamencie w największej frakcji? - Europejska Partia Ludowa rządzi aż w 17 krajach członkowskich Unii. Jej politycy, van Rompuy, Barroso i Buzek, stoją na czele trzech największych instytucji. Ta frakcja nie decyduje o wszystkim, ale jest wpływowa. I sugestie polityków Platformy mają do kogo trafiać. Także w wielu konkretnych dla obywateli sprawach. PiS zdecydował się zaś na marginalną frakcję, w ramach której może uzyskać niewiele.

- To może trudniejsze pytanie: co Polacy mają z prezydencji? Politycy PO, którzy znają się na Unii, studzili przed jej startem nadzieję, jakby się obawiali, że pożytków będzie niewiele.

- Nie można wykazywać co Polacy mają z prezydencji w tak uproszczony sposób. Prezydencja pod rządami traktatu lizbońskiego jest bez wątpienia skromniejsza. Polska nie przewodniczy szczytom ani radom MSZ. Nie przewodniczymy też eurostrefie. Ale nie znaczy to, że jest to bez znaczenia.

- Skąd zatem przekonanie byłego szefa Komisji Jacquesa Delorsa, że polska prezydencja jest ignorowana?

- W Brukseli nikt tej wypowiedzi nie zauważył, dowiaduję się o niej z mediów polskich. Bardzo go cenię i szanuję, ale to nie znaczy, że jest politykiem nieomylnym.

- Wśród konkretów każdy wymienia dopłaty rolnicze i fundusze unijne służące naszej infrastrukturze. Widział pan zapewne niezbyt fortunną reklamę wyborczą PO, w której czterej panowie, Buzek, Sikorski, Tusk i Lewandowski, obiecują 300 mld zł funduszy strukturalnych.

- Dlaczego niezbyt fortunną? Co do meritum - mamy szansę mniej więcej na taką kwotę.

- Tak, ale chyba Polacy mogą dostać te 300 mld zł nie tylko w nagrodę za rządy PO. Także wtedy gry premierem będzie Kaczyński, Pawlak czy Palikot?

- To jest budżet w toku negocjacji rządów, Europarlamentu i Komisji. I coś można zyskać bądź stracić. Argument, że my wynegocjujemy to lepiej, nie opiera się na chciejstwie. Największa frakcja, o której mówiliśmy, daje nam w Europarlamencie przełożenia, których nie ma PiS. Komisarzem UE ds. budżetu jest polityk PO. I nieskromnie mówiąc, rząd Donalda Tuska umiejętniej prowadzi negocjacje w tej materii.

- Mówiłem o niefortunności, gdyż wyborcy mogą to odebrać jako szantaż ze strony Brukseli. Urzędnicy UE Jerzy Buzek i Janusz Lewandowski sugerują: jeżeli Polacy wybiorą właściwie, będzie więcej kasy. Zagłosują niewłaściwie, to będzie mniej...

- Ależ przecież tam nie ma takiej sugestii! Jest tylko uzasadnione przekonanie o naszej większej skuteczności negocjacyjnej. Skuteczności oczywiście z pewnymi ograniczeniami. Nie zawsze dostajemy wszystkie cukierki, które chcielibyśmy dostać jako kraj.

- W chwili polskiej prezydencji trwa dyskusja nad kolejnym wieloletnim budżetem UE. I słuchając zachodnich narzekań można by zapytać, czy Unia, do której Polacy wchodzili, jeszcze w ogóle istnieje? Może jest już tworem dwóch prędkości, bardziej egoistycznym niż solidarnym?

- Po pierwsze, Unia istnieje, a po drugie, jest jak płynąca rzeka, a nie staw. I weszliśmy do rzeki, ale woda jest już inna. Uczestniczymy przecież czynnie także w jej ewolucji. Owszem, zwłaszcza w kryzysie zarysował się podział na strefę euro i resztę, ale trudno powiedzieć, żeby tam była teraz ta druga szybkość.

- To prawda, ale decyzje podejmowane dziś w ramach eurogrupy przez Niemcy czy Francję będą dotyczyły Polaków za jakiś czas. Minister Rostowski zrezygnował z udziału w tych spotkaniach...

- No nie! Strefa euro zawsze spotykała się we własnym gronie. Byłoby miło, gdyby nas zapraszano, ale nie zapraszają i takie jest ich prawo.

- Pamiętam, że z racji prezydencji szef eurogrupy Jean-Claude Juncker zaprosił ministra Rostowskiego, ale sprzeciwiła się temu Francja. Choć podobno Unia to taka wspólna sprawa.

- Rzeczywiście pan Juncker był gotów zaprosić polskiego ministra na część obrad. Ale i tak nie mógłby mieć wpływu na podejmowane decyzje. Strefa Schengen, w której jesteśmy, też obraduje bez krajów spoza niej i nie ma w tym niczego dziwnego.

- Przeciętnemu Polakowi zaraz po wejściu do UE mogło zależeć na tym, by Bruksela reprezentowała także polski punkt widzenia np. na zagrożenie ze strony Gazpromu. Co otrzymujemy? Niemal zawsze realizację interesu Niemiec bądź innych wielkich. Powstaje Nordstream, za chwilę jego odpowiednik na południu...

- Niestety, w Unii wygrywa się nie wszystkie, ale tylko część swoich postulatów. Domaga się 5 rzeczy, a otrzymuje 2 lub góra 3. Dotyczy to też największych, choć "waga ciała" Niemiec czy Francji pozwala im na więcej. To, co uzyskujemy dla polskich obywateli, to naprawdę niemało. Politykom udało się też powołać do życia wspólną politykę wschodnią jako Partnerstwo Wschodnie. Kolejną wersję wspólnego budżetu UE dyskutuje się w kwestii funduszy strukturalnych i polityki rolnej właśnie w kierunku zgodnym z interesami Polaków. Nie jest więc tak źle, jak pan to widzi.

- Skąd zatem przekonanie byłego kanclerza Gerharda Schroedera, który na łamach niemieckich mediów stwierdził, że kryzys pokazał, że mamy już dwie różne Europy, a nie jedną Unię?

- To nieprawdziwa teza. Nie wiem, w czyim interesie jest wysyłanie takich sygnałów o Unii i dlaczego Schroeder to robi. Ujmę to tak: nie dawałbym wiary opiniom przewodniczącego rady nadzorczej Nordstreamu, który jest inwestycją Gazpromu.

Dr Jacek Saryusz-Wolski

Europoseł, polityk PO

Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"

Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu.