Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego - mówisz, że chcesz coś zrobić, i po prostu bierzesz się do dzieła. No chyba że wcale nie masz w planach żadnych działań, ale żeby głupio nie wyszło, to przynajmniej udajesz, że robota pali ci się w rękach. Doświadczenie uczy, że nasi politycy wyspecjalizowali się w tych działaniach pozorowanych.
Zobacz: TYLKO U NAS. Spowiedź generała Kiszczaka: To ja miałem zostać prezydentem
Może już państwo nie pamiętają, ale pod koniec 2010 roku Donald Tusk z pompą przeprowadził się z KPRM do Sejmu, żeby osobiście nadzorować ofensywę legislacyjną swojego rządu. Ofensywa szybko się jednak załamała, a ówczesny premier wycofał się na z góry upatrzone pozycje. Jedynym bodaj dziedzictwem tej pamiętnej operacji jest nieskuteczna ustawa o walce z dopalaczami.
Nie ma powodów, by przypuszczać, że szumne zapowiedzi Ewy Kopacz staną się ciałem i góra obietnic z jej exposé nagle wejdzie w życie. No bo jeśli poszczególni ministrowie z armią podległych im urzędników sobie nie poradzą ze spełnianiem obietnic pani premier, to jaką różnicę zrobi to, że jakaś zaufana koleżanka szefowej rządu będzie z bacikiem w ręku zapędzać szefów resortów do działania? W końcu gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Im więcej ludzi odpowiedzialnych za realizację programu tego rządu, tym większe prawdopodobieństwo, że nic z tego nie będzie. Może się okazać, że jedynym dziedzictwem wielkich planów pani premier stanie się pakiet onkologiczny, który co prawda w życie wchodzi 1 stycznia, ale wszyscy oprócz ministra Arłukowicza już wiedzą, że nie poprawi to sytuacji chorych. I tu przypomina mi się jeszcze jeden dowcip o policjantach. Ilu policjantów potrzeba, żeby wkręcić żarówkę? Żadnego. Policja nie umie nic zmienić. Coś mi się wydaje, że o tym rządzie będzie można powiedzieć to samo.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail