Co więcej - poprzednik Tuska, Herman van Rompuy, dla przeważającej większości Europejczyków był anonimowy, zanim "prezydentem Unii" został, był anonimowy, gdy zaszczytny urząd zajmował, i anonimowy pewnie na zawsze już pozostanie. Tak samo będzie z Tuskiem, Saryusz-Wolskim czy każdym innym politykiem na tym stanowisku. Podniecanie się Radą Europejską i tym, by na jej czele zasiadał Polak, przypomina dziką radość mniej mądrych przedstawicieli mediów, którzy jako sukces przedstawiali fakt, że Polska objęła prezydencję w Unii Europejskiej. Problem w tym, że prezydencję w Unii obejmuje co pół roku ktoś inny, i każdemu państwu ona co jakiś czas przypada. O faktycznej sile państwa decyduje nie przewodniczący Rady, ale siła przebicia polskiego przedstawiciela (czyli premiera) w Radzie. I to na szczeblu rządowym i międzyrządowym decydować się będzie to, jaką pozycję nasz kraj będzie zajmował w Unii Europejskiej. Fetyszyzacja zaszczytnych, acz mało istotnych funkcji wynika z kompleksu. Zapewniam, że Helmut w Monachium, Michelle w Marsylii czy John w Londynie ma wybór pana Tuska "gdzieś". A być może nawet nie wie, że pan Tusk w ogóle istnieje. Doskonale zdaje sobie za to sprawę z istnienia Roberta Lewandowskiego, i jeśli chodzi o reklamę wśród mieszkańców Unii, to napastnik Bayernu jest ambasadorem lepszym, niż setka polityków. Oczywiście polityka jest ważna, a w ramach Wspólnoty walka o interesy państwowe i narodowe jest chyba dziś jeszcze ważniejsza niż jeszcze pięć czy dziesięć lat temu. Jednak wiara w to, że o sile polskiego państwa ma decydować Donald Tusk, komisarz Elżbieta Bieńkowska czy Janusz Lewandowski (ten od prywatyzacji, nie piłki nożnej) jest grubą naiwnością. Sorry, taki mamy klimat.
Zobacz także: Sławomir Jastrzębowski komentuje: kiedy nerwy puszczają, opadają maski