- Obaj kandydaci na prezydenta są zgodni, że trzeba wydawać 5 proc. PKB na obronność. Pana to cieszy?
- Zdecydowanie, na pewno cieszy to, że mamy tutaj konsensus, bo ja pamiętam czas, kiedy była szeroka dyskusja, czy potrzeba na pewno PKB 2 proc., czy to ma uzasadnienie, bo żyjemy w bezpiecznym świecie. Dzisiaj jednak wszystkie siły polityczne, rozumiejąc odczucia społeczne, a wyniki badań w tym względzie są jednoznaczne, że bezpieczeństwo, poczucie bezpieczeństwa jest numerem jeden, to większość polityków, czy wszyscy politycy deklarują wsparcie dla sił zbrojnych. To w jaki sposób jest to realizowane, to czy odpowiada to blisko i długoterminowym celom strategii bezpieczeństwa państwa, to jest już zupełnie inna sprawa i to jest przedmiot poważnych dyskusji, które powinny się szeroko toczyć. One wyznaczają przyszłość Polski nie tylko w sferze bezpieczeństwa, ale również w kwestii tego, w jakim stopniu, w jaki sposób będziemy w stanie zachować naszą tożsamość tu, w tym miejscu, jakie zajmujemy dziś na mapie Europy.
- Panie generale, obaj kandydaci też jednoznacznie mówią, że nie dla polskich wojsk w Ukrainie. To też pana cieszy?
- Oczywiście. Są szerokie analizy na ten temat, zresztą polecam świetną wypowiedź pana generała Andrzejczaka, byłego szefa sztabu, który jako osoba chyba najbardziej, czy jedna z najbardziej kompetentnych pierwszych żołnierzy Rzeczypospolitej, zestawił to z naszymi zdolnościami obronnymi oraz celami, jakie stoją przed Wojskiem Polskim. Pamiętajmy, że każde przesunięcie sił oznacza mniejszą ilość wojska gotową do obrony interesów Polski tu, bezpośrednio na terenie Rzeczypospolitej, stąd to jest tak istotne.
- Ale żeby bronić, to najpierw trzeba być wyszkolonym. Jak mówił klasyk, więcej potu na szkoleniach, na treningach, to wtedy jest mniej krwi w boju, w walce.
- Absolutnie jesteśmy do tego przekonani. Ja zresztą ciągle deklaruję to, że zadaniem wojskowej służby zdrowia w czasie pokoju, jej jednym z zadań jest przygotowanie środowiska cywilnego do właściwego reagowania w stanach zagrożenia. Czy to będzie kryzys, czy to będzie zagrożenie o charakterze konfliktu kinetycznego, zbrojnego, to jest sprawa wtórna, ale wojskowa służba zdrowia dysponuje zdolnościami, procedurami, wyposażeniem do tego, aby tego rodzaju działania realizować i mając poczucie tego obowiązku podejmujemy działania, aby środowisko cywilne do tego przygotować.
- Czyli mówimy o kadrze medycznej w tej chwili. Ale jak powinniśmy szkolić lekarzy? Ten system, który jest w tej chwili w Polsce, czyli bliska, ścisła współpraca z uniwersytetami medycznymi jest w porządku, czy jednak powinniśmy stworzyć hub, dużą jednostkę, gdzie będą się szkolić tylko medycy?
- Zdecydowanie powinniśmy pójść w stronę uwspólnienia zasobów, zresztą nie dotyczy to nie tylko medycyny, ja ciągle to powtarzam, że państwo, każde państwo w chwili zagrożenia broni się wszystkimi swoimi zasobami i zdolnościami, które posiada i jeżeli rozmawiamy o medycynie, to nie ma medycyny wojskowej i cywilnej. Państwo posiada jeden zasób medyczny, którym jest system ochrony zdrowia z sektorami ewentualnie wojskowymi medycznymi i zadaniem państwa jest stworzenie takich warunków, aby wszystkie zdolności, jakie ten system ochrony zdrowia posiada, przygotować, dedykować do przeciwdziałania skutkom kryzysu, jakikolwiek on by nie był.
Rosja stawia twarde warunki Zachodowi. "Nie możemy na to pozwolić!"
- Czyli chodzi o model takich wydzielonych kierunków, specjalizacji na uniwersytetach?
- Ja jestem zdania, że powinniśmy iść dwukierunkowo. Po pierwsze, w końcu, po latach wprowadzić, bo tego do dziś nie ma, na żadnym kierunku kształcenia, przed dyplomowego zwłaszcza, obligatoryjne zajęcia.
- To jak my kształcimy lekarza wojskowego dzisiaj?
- Lekarza wojskowego kształcimy dzisiaj na Wydziale Wojskowo-Lekarskim Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Natomiast przypomnę, że lekarzy wojskowych mamy około 800. To nie zabezpieczy potrzeb 38 milionowego kraju.
- A ilu powinno być docelowo?
- 800 to jest około 60 proc. stanu docelowego.
- A garną się nowi medycy?
- Chętnych jest sporo, natomiast problem jest inny, ale już nie chcę wchodzić tutaj w szczegóły. Dzisiaj większym wyzwaniem, z jakim się mierzymy to jest to, że ludzie nie tyle mają problem z tym, aby rozpocząć służbę wojskową, ale z tym, aby ją kontynuować dostatecznie długo, zwłaszcza wtedy, kiedy staną się specjalistami. Wiele lat temu mój przyjaciel skończył akademię w Łodzi i tam był prosty zapis, że on potem musiał być w wojsku przez ileś lat, nie mógł odejść. Cały czas musiał być jako doktor. Do dziś cic się nie zmieniło, jest taki zapis i jest rygor finansowy. Rozmawiamy o kwocie, którą osoba, która opuści wojsko wcześniej (12 lat służby zawodowej) to musi zwrócić państwu równowartość trzech, czterech wynagrodzeń lekarza średnio zarabiającego.
- Czyli ile? 20, 50 tys. zł?
- Chodzi o tę dolną granicę. To bardzo mało, dlatego to nie jest sposób. Nie można w ten sposób budować zasobów wojskowej służby zdrowia, bo to samo dotyczy ratowników i pielęgniarek. Pamiętajmy, że rola ratowników medycznych jest coraz większa. Pielęgniarki również otrzymują wiele uprawnień, w związku z tym ja chciałbym, żebyśmy patrzyli na to nie tylko przez pryzmat lekarza. Oni są ważni, ale system funkcjonuje w oparciu o wszystkie elementy.
- Wydaje się, że pan odwołuje się patriotyzmu. Powinniśmy iść i kształcić się w kierunku lekarza wojskowego z patriotycznych pobudek?
- Nie, to nie tyle patriotyzm, ale chyba rozsądek nakazuje, że powinniśmy w naszym systemie kształcenia medycznego w Polsce wprowadzić obligatoryjne godziny, czyli system kształcenia, który obejmowałby zagadnienia szeroko rozumiane. Mówię o systemie, czyli na etapie kształcenia już przed dyplomowego. Podam prosty przykład. Gdzie jest większe zagrożenie potencjalnym konfliktem zbrojnym, w Polsce czy w Norwegii? Chyba nikt nie ma wątpliwości, że jednak biorąc pod uwagę nasze położenie wschodnioeuropejskie, na pewno jest to ryzyko większe niż w Norwegii. Ale w Norwegii na trzecim roku studiów lekarskich są obligatoryjne zajęcia z medycyny wojskowej, notabene prowadzone przez lekarzy wojskowych. Dlaczego nie mamy tego w Polsce? Dlaczego dopiero po wielu latach udało nam się wprowadzić, dopiero na etapie kształcenia specjalizacyjnego i to bardzo niewielkiej części specjalizacji lekarskich, ośmiogodzinny moduł kształcenia z zakresu medycyny taktycznej?
- Ale studenci medycyny mówią, że gdy wybuchnie wojna, to oni sobie poradzą. Może powinniśmy wprowadzić zajęcia z leczenia obrażeń na polu walki?
- Jest kilka obszarów. Obszar pierwszy oczywiście to są kwestie stricte medyczne, co jest priorytetem medyka w przypadku obrażeń pola walki. W systemie cywilnym dzisiaj każdy śpiewająco mówi ABC, czyli udrożnienie dróg oddechowych, przywrócenie oddechu, przywrócenie krążenia. W przypadku pola walki, gdzie mamy głównie do czynienia z utratą krwi, mamy „najpierw ratujesz układ krążenia”, czyli tak naprawdę to CBA leci. Czyli już jest pierwsza różnica, a podczas walk trzeba wiele czynności wykonywać z nawyku, automatycznie. Druga sprawa to zupełnie różne materiały, którymi my się posługujemy. Wymienię tylko specyficzne opatrunki hemostatyczne, które potrafią skoagulować głęboką, nawet krwawiącą ranę. Trzeba wiedzieć jak je zastosować. I bardzo ważny element, procedury jakie stosujemy. Wspomnę choćby z czymś co może brzmi złowieszczo, ale każdy medyk musi mieć świadomość populacyjnej efektywności. W trakcie pokoju skupiamy się, żeby procedury wykonać jak najlepiej, a w czasie wojny chodzi o to, żeby uratować jak najwięcej ludzi.
Rozmawiał: Marek Balawajder
