"Super Express": - Po wprowadzeniu stanu wojennego przez Wojciecha Jaruzelskiego otrzymała pani najwyższy z wydanych wówczas wyroków. 10 lat więzienia i 5 lat pozbawienia praw publicznych. Trudno jednak znaleźć pani nazwisko w mediach, przy obchodach rocznicowych. Tam paradują inni.
Ewa Kubasiewicz-Houee: - Wielu ludzi na tych obchodach się nie pojawia lub jest zapomnianych. Tam wolą swoje samozadowolenie i zachwyt, że Wajda zrobił film o Wałęsie. O wielu ludziach z Solidarności przypomniał dopiero prezydent Lech Kaczyński i mnie również odznaczył w 2007 r. Zresztą ja marzyłam o wolnej Polsce, a nie karierze politycznej.
Zobacz: Barbara Jaruzelska: "Chcę się rozwieść z generałem"!
- Z tymi kolegami, którzy zostali w polskiej polityce, spotyka się pani po latach?
- Niektórzy z moich przyjaciół po 1989 r. nie chcieli mieć z taką polityką nic wspólnego. Spotykam się jednak także z tymi, z którymi nie zawsze się zgadzam. Kilkakrotnie rozmawiałam z Antkiem Mężydłą, ale nie bardzo rozumiem, co on robi dziś w tej Platformie. Myślę, że wiele osób dokłada starań, aby tylko utrzymać stanowiska. Ktoś powie, że łatwo mi mówić, bo jestem we Francji. Wiem jednak, że w Polsce jest ciężko. W Polsce, gdzie mieszka mój syn, synowa i wnuki, bywam bardzo często. Kiedy wystąpiłam o emeryturę w 2001 r., to przyznano mi 507 zł. I znam naprawdę wielu uczciwych, odważnych ludzi z lat 80., którzy dziś przymierają głodem.
- Nie słychać zachwytu w pani głosie nad współczesną Polską.
- Martwię się stanem naszego kraju. Nie tak widziałam jego przyszłość, będąc w opozycji. Po 1989 roku staliśmy się państwem olbrzymich nierówności społecznych. Zarówno ludzie dorośli, jak i dzieci umierają, nie mając właściwej opieki medycznej, a korporacje i banki często zwolnione są z płacenia podatków. Nie po to wychodzi się z totalitaryzmu, żeby wpaść w jakiś dziki kapitalizm i neoliberalizm. Mam nadzieję, że moje wnuki i pańskie dzieci doczekają czegoś lepszego.
- Wróćmy do czasów znacznie gorszych, czyli PRL. Do tej kary 10 lat...
- Pracowałam w Wyższej Szkole Morskiej, która była uczelnią paramilitarną. Ówczesny rektor przestrzegał mnie nawet, że moja działalność może być inaczej oceniana niż np. na uniwersytecie. Zrobili proces pokazowy, by nastraszyć społeczeństwo. Na 31 stycznia zapowiadano wielką demonstrację opozycji, a mój proces odbył się 1-3 lutego. Poza tym należałam do tzw. gwiazdozbioru, którego władza szczególnie nienawidziła.
- Czyli najbliższych współpracowników Joanny i Andrzeja Gwiazdów.
- I przyznam, że nie trafiłam tam dlatego, że od początku uważałam Wałęsę za złego szefa Solidarności. Przeciwnie, na początku byłam do niego tak samo entuzjastycznie nastawiona, jak tłumy pod stocznią. Dopiero kiedy wybrano mnie do zarządu regionu i zobaczyłam jego rządy w praktyce, to entuzjazm mi przeszedł.
- To znaczy?
- Robił, co mu się podobało, nie liczył się z postulatami ludzi. Łamał statut, wskazując ludzi palcem do prezydium zarządu, a statut mówił o wyborach. I ludzie mu ulegali, bo Wałęsa był już znany. Gdy ktoś mu się sprzeciwiał, odstawiał teatr. Wchodził, wychodził, trzaskał drzwiami. Groził, że odejdzie, mówiąc "dopiero świat się zdziwi" i "nie dostaniecie grosza na działalność".
- Pani podała się jednak do dymisji, razem m.in. z Aliną Pieńkowską.
- Tak, do dymisji na znak protestu podało się 15 osób, a później dołączyły inne. W sumie ponad trzecia część władz. Chcieliśmy, szumnie mówiąc, zwrócić uwagę Polski na to, że w Solidarności źle się dzieje.
- Władza uderzyła Wałęsie do głowy?
- To możliwe. Robotnik, którego media na całym świecie wynoszą na piedestał w takim tempie?! Większe znaczenie miało jednak to, że nawet gdy zarząd coś przegłosował, nie można było nic zrobić przy sprzeciwie Wałęsy. Wtedy nikt nie miał dokumentów i można było jedynie się domyślać, że coś jest nie tak. IPN opublikował je dopiero po wielu latach.
- Pani los w kraju rządzonym przez juntę Jaruzelskiego poruszył cały świat.
- Rzeczywiście, m.in. dlatego wylądowałam we Francji. 10 lat więzienia na podstawie jedynego dowodu rzeczowego, jakim była jedna ulotka... To wywołało szok. Tym bardziej że moje działania przed 13 grudnia oficjalnie obejmowała abolicja. Nieoficjalnie, jak widać, nie objęła. Wpływ na wyrok miało zapewne także to, że w ramach uczelni uruchomiliśmy wydawnictwo, które narobiło szumu. Wydrukowaliśmy 6 książek, m.in. "Węgry 56, 13 dni nadziei" Copacsiego.
- Samo wprowadzenie stanu wojennego było dla pani zaskoczeniem?
- Spodziewaliśmy się tego od marca, od pobicia Rulewskiego i innych przez milicję. Jaruzelski chciał przetestować, jak daleko może się posunąć. I Solidarność zrobiła olbrzymi błąd, odwołując bezwzględny strajk ogólnopolski. Test wypadł dla Jaruzelskiego pomyślnie. Pokazał, że związek nie jest tak mocny i jednomyślny.
- Z pani książki "Bez prawa powrotu" dowiedziałem się nie tylko o pani konflikcie z Wałęsą, ale także z Bogdanem Borusewiczem. Oskarżył bezpodstawnie pani męża o to, że jest donosicielem SB.
- Tak. Borusewicz robił wszystko, by odsunąć "gwiazdozbiór". Podstawiał nam nogę. Warto może by było zapytać jego.
- Bogdan Borusewicz z "SE" nie rozmawia. Obraził się, gdy ujawniliśmy, że w roli marszałka Senatu sam sobie przyznał 50 tys. złotych nagrody.
- No cóż... Przykre. Dobrze opisuje tamte wydarzenia lider Solidarności Walczącej, Andrzej Kołodziej w książce "Zaciskanie pięści". Odcinanie dostępu do druku ludzi "gwiazdozbioru" i inne utrudnienia.
- Dziś wielu ludzi opowiada głupstwa o "łagodnej dyktaturze Jaruzelskiego". Pani syn Marek Czachor, dziś profesor fizyki, trafił w latach 80. do więzienia. Jeden z pani braci zmarł. Drugiego zamordowało SB w 1988 r.
- Ówczesna sytuacja nie była bez wpływu na zawał serca Ryszarda. Kiedy siedziałam, moją mamę non stop nachodziło SB, strasząc, że znajdzie swojego drugiego syna przejechanego na torach. Andrzeja wielokrotnie zatrzymywali i bili. Kiedy wyszłam za mąż za Ives'a Houée, działacza Amnesty International, i zamieszkałam z nim we Francji, zostałam szefem struktur zagranicznych Solidarności Walczącej. To była dość trudna działalność, gdyż na Zachodzie tłumaczono nazwę tak, jakby chodziło o walkę z karabinem w ręce. Nic takiego! Chodziło o to, że w przeciwieństwie do Wałęsy i jego otoczenia my nie chcieliśmy się dogadywać z komunistami, ale nadal walczyć.
- I w czerwcu 1988 r. dowiedziała się pani, że SB zamordowało pani brata.
- Przyznam, że ciąży mi myśl, że mogła się do tego przyczynić zarówno moja działalność, jak i działalność mojego syna, który był jednym z czterech w kraju jawnych przedstawicieli SW. Oczywiście, jak to za czasów Jaruzelskiego, zrobili to "nieznani sprawcy". Brata znaleziono z głową wciśniętą pod kaloryfer. Lekarz z pogotowia stwierdził, że nie była to śmierć naturalna, ale w oficjalnej opinii znalazła się informacja, że to był... zawał serca. Zawał?! Z wgniecioną czaszką, podrapaną twarzą, i zniknięciem ubrania? Bzdury.
- Po 1989 r. udało się skazać sprawców?
- Ależ skąd! Dopiero jakieś 2-3 lata temu prokurator IPN wszczęła śledztwo w tej sprawie, ale to nic nie dało. A to, że go maltretowano, bito, zamykano - zostało umorzone ze względu na przedawnienie.
- Dopiero dwa lata temu? Polska jest właściwie jedynym krajem, któremu nie wyszło ściganie bandytów. Nie tylko wykonawców z MO czy SB, ale też Jaruzelskiego czy Kiszczaka.
- Nie mieliśmy porządnej lustracji. Służby wojskowe, prokuratura, sądownictwo itp. nie zostały nigdy zlustrowane. Z pewnością są u władzy ludzie, którzy się jej bardzo obawiają. A iluż z nich mogło być przez lata szantażowanych ze względu na papiery SB? Mnie inwigilował m.in. znany agent Janusz Molke. W książce Bogdana Rymanowskiego Molke mówi wprost, że starał się po 1989 r. o pracę w UOP, bo w resortach pracowali jego dawni koledzy. A dziś w IPN nie ma zbyt wielu "cywilnych" dokumentów na mój temat, ale zapewne nie ma też dokumentów tych, którzy piastowali różne stanowiska po 1989 roku.Rozmawiał