Uczniowie innej szkoły poszli na spotkanie z tym samym politykiem. Kuratorium badało sprawę. Dyrekcja placówki tłumaczyła się, że była pisemna zgoda rodziców wszystkich dzieci biorących udział w spotkaniu. Pierwsza sytuacja miała miejsce w 2011 r. w Małopolsce po tym, jak uczniowie jednej ze szkół w małej miejscowości wzięli udział w uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej ofiarom katastrofy w Smoleńsku, z udziałem Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS. Druga sytuacja zdarzyła się na Podkarpaciu - też z udziałem Jarosława Kaczyńskiego - kilka miesięcy wcześniej, jeszcze w 2010 r.
Zobacz: Tomasz Nałęcz: Kampania prezydencka Komorowskiego jest skuteczna
W roku 2015 dyrekcje szkół wiedzą już znacznie lepiej, na wiece którego polityka dobrze jest wysłać dzieci. W cenie jest Bronisław Komorowski. Pewna różnica jest, bo wspomniane na początku sytuacje nie miały miejsca w roku wyborczym i w środku kampanii, więc dzieci nie uczestniczyły w agitacji. W jednym przypadku była nawet zgoda rodziców.
Powiem otwarcie: obojętnie, o którego polityka by chodziło, gdyby moje dziecko zagnano bez mojej wiedzy i zgody na polityczną imprezę, wpadłbym do szkoły z dziką awanturą. Również z powodu bezczelnego omijania przepisów. Bo mówią one wprawdzie o zakazie agitacji na terenie placówki, ale już nie przewidziały, że na zamówienie sztabu kandydata można dzieci wyciągnąć ze szkoły i dać im do trzymania plakaty wyborcze pana prezydenta. Chyba że uznajemy oficjalnie, że żyjemy w Peerel-bis i wracają czasy obligatoryjnego uczestnictwa w czynach społecznych, pochodach i masówkach.
W opisanych przeze mnie na początku przypadkach kuratorium reagowało błyskawicznie. Rozumiem, że podobnie błyskawicznie zareaguje na przymusową zbiórkę uczniów z Aleksandrowa Kujawskiego z okazji wizyty prezydenta Komorowskiego. Niezależnie od bełkotliwych tłumaczeń miejscowej posłanki PO Domiceli Kopaczewskiej (znanej dotąd jedynie z historii o jej wielkim pijaństwie z okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego), że to lekcja obywatelskiego wychowania.
Niektórzy mogą uznać, że winę ponoszą głównie aparat partyjny i sztab Komorowskiego, a nie władze szkoły. Owszem, sztab prezydenta powinien się gęsto tłumaczyć, bo takie pomysły nie biorą się znikąd. Ale jeśli dyrekcja nie ma dość siły, żeby się przeciwstawić bezczelnym naciskom, to nie powinna kierować szkołą, bo najwyraźniej się do tego nie nadaje.
Zapisz się: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail