"Super Express": - Podobno na początku chciał pan być muzykiem, a nie pisarzem. Dlaczego?
Dan Brown: - Skończyłem uniwersytet i myślałem, co ze sobą zrobić. Muzyka i pisanie pociągały mnie tak samo. Uznałem, że będę muzykiem, bo dzięki temu będę mógł poznać więcej dziewczyn (śmiech). Pojechałem do Kalifornii, ale z muzyką nie wyszło i zacząłem pisać, jednocześnie ucząc.
- Często pytają pana, jak to jest być pisarzem po takim sukcesie. Ja zapytam, jak to jest być jednym z najbardziej znienawidzonych przez krytyków pisarzy?
- Piszę powieści, które sam lubię czytać. Dla ludzi, którzy podzielają mój gust. Krytycy lubią zaś atakować coś, co jest powszechnie czytane, bo to jest lepszy cel.
- Krytycy generalnie nie przepadają za popkulturą.
- Nie jestem przeciwko krytykom w ogóle, ale wiele recenzji więcej mówi o recenzentach niż o książkach. Zawsze dziwi mnie, gdy ktoś recenzuje moje książki i pisze coś w stylu: "Dostojewski to to nie jest". No nie jest. Czego on się spodziewa? To tak, jakby ktoś wszedł do meksykańskiej knajpy i narzekał, że to nie jest francuska restauracja. A dlaczego ma być? Szyldu pan nie widział?!
- Nigdy nie myślał pan, żeby napisać powieść pod krytyków? Bo ja wiem, np. o palestyńskim, transseksualnym artyście konceptualnym, który rozmyślając o swoim głębokim życiu wewnętrznym, przez 50 stron wstaje z krzesła...
- Nigdy w życiu! Ja piszę dla czytelników i nie mam aż tyle szacunku dla krytyków, żeby cokolwiek dla nich robić. Każdy pisarz powinien myśleć o czytelnikach albo o tym, czy napisał to, co chciał. Mam też wrażenie, że ci krytycy niekoniecznie są szczerzy.
- Dlaczego?
- Trzy powieści poprzedzające "Kod da Vinci", były przez krytyków chwalone, ale rozeszły się w nakładzie 10 tys. egzemplarzy. Mam wrażenie, że gdyby "Kod" rozszedł się w nakładzie 2 tys. i nie zarobił setek milionów dolarów, to też byłby chwalony. Jako pisarz wolę mieć złe recenzje i wielu czytelników niż odwrotnie.
- Jakiś czas temu przyznał pan, że nie czyta już powieści.
- To prawda.
- Trochę załamująca deklaracja.
- Ale dlaczego?! Nie jest tak, że w ogóle nie czytam, to nie ideologiczna deklaracja. Co jakiś czas po jedną, dwie sięgnę. Po prostu często czytam coś, co przydaje mi się przy pracy. I mam do przeczytania tak wiele książek opisujących fakty! Lubię się uczyć, lubię poznawać nowe rzeczy z dziedziny nauki, filozofii, historii.
- Pamięta pan, kiedy pierwszy raz postanowił, że napisze powieść?
- Pisałem w sumie przez całe życie, ale taki jeden moment decydujący też się zdarzył. Leżąc na plaży, trafiłem na książkę Sindeya Sheldona "The Doomsday Conspiracy". W Polsce też to wydali?
- Pod tytułem "Operacja Sąd Ostateczny".
- I pomyślałem sobie, że to świetna historia! To się świetnie czyta. Dlaczego nie spróbować napisać czegoś podobnego?!
- Ile powieści napisał pan, zanim przyjęto pierwszą do druku?
- Zazwyczaj pisarzom odrzucają wiele, zanim jakiś wydawca przyjmie pierwszą. Ja miałem szczęście. Już pierwsza znalazła wydawcę, ale to jest bardzo rzadkie.
- Kiedy pisał pan czwartą powieść, "Kod da Vinci", miał pan poczucie, że pisze coś innego niż wcześniej?
- Nie do końca. Miałem poczucie, że piszę sprawniej. Miałem też poczucie, że ta powieść mi się podoba i jeżeli nie spodoba się czytelnikom, to może powinienem sobie dać spokój z pisaniem, bo nie wiem, co innego mogłoby zainteresować ludzi. U pisarzy wiele zależy od szczęścia.
- W jakim sensie?
- Trafiłem na dobrego wydawcę, książka trafiła na swój czas. Powieść, którą napisałem wcześniej, "Anioły i Demony", dopóki nie odniosłem sukcesu z "Kodem" nie sprzedawała się zbyt dobrze. Tymczasem wielu ludzi, którzy sięgnęli po nią już po sukcesie, mówi, że jest znacznie lepsza. Że wolą ją niż tę, która przyniosła mi rozpoznawalność.
- Ta czwarta książka i setki milionów dolarów coś zmieniły?
- Właśnie niewiele. Chyba dlatego, że pieniądze nie były celem samym w sobie. Nie zostaje się pisarzem, żeby zarabiać pieniądze. Niemal nikt nie siada do pisania z takim założeniem. Przez 10 lat nie zarobiłem na swoich książkach zbyt wiele. 10 tys. dol. za dwuletnią pracę? Są bardziej intratne zajęcia.
- Sukces musiał jednak zmienić pańskie życie.
- Nieznacznie. Owszem, mam teraz większy dom, piszę w większym pokoju i na lepszym komputerze. Ale oprócz tego? Trzy lata po sukcesie jeździłem jeszcze starym volvo, bo nie czułem potrzeby zmiany.
- Za sukcesem pojawiły się oskarżenia o plagiat.
- Tak, dwa.
- Znał pan książki skarżących pana autorów?
- Tak! Przecież ja je nawet sam wymieniłem w swoich książkach!
- Sam pan wskazał: idźcie mnie pozwać!
- Tak jakby. Wymieniłem tam wiele książek, bohater podchodzi do półki i czyta tytuły. Jedna z tych książek nie była już drukowana od 20 lat i dzięki sukcesowi "Kodu da Vinci" znów wskoczyła na listy bestsellerów!
- Jakie książki polecałby pan tym, którzy sięgnęli po pańskie powieści? Wiem o osobach, dla których "Kod da Vinci" był pierwszą książką w życiu.
- Zależy, co lubią. Z dwóch, które przychodzą mi od razu do głowy, poleciłbym "Life 3.0" Maxa Tegmarka. To genialna książka o sztucznej inteligencji i nauce. Albo "Na co się teraz patrzysz?" Willa Gompertza o sztuce nowoczesnej i o tym, jak ją rozumieć.
- Gdyby miał pan wskazać jedną książkę, która była dla pana najważniejsza?
- To będzie "Potęga mitu" Josepha Campbella, którą zresztą cytuję w swoich książkach, w tym w "Kodzie da Vinci".
Zobacz: DYMISJA Szydło i ZMIANY w rządzie? Już wszystko jasne
Sprawdź: Zofia Romaszewska - Kaczyński na premiera to bardzo dobry pomysł
Czytaj: W listopadzie nowy premier?