„Super Express”: - Iran prowadzi antyizraelską politykę od zarania islamskiej republiki, czyli od 1979 r. Nigdy jednak dotąd nie zaatakował bezpośrednio terytorium Izraela. To nowa karta w dziejach konfliktów na Bliskim Wschodzie?
Marcin Krzyżanowski: - Bez wątpienia mamy do czynienia z pewną nowością na Bliskim Wschodzie. Choć wrogość między Iranem a Izraelem można datować od 1979 r. i od tamtej pory oba państwa próbowały sobie nie raz nawzajem zaszkodzić, to jednak do tej pory ostrzałów placówek dyplomatycznych, jak zrobił to ostatnio Izrael, ani bezpośrednich ataków rakietowych Iranu na Izrael nie mieliśmy. To wydarzenia bez precedensu, których skutków nie jesteśmy w stanie obecnie ocenić. Wszystko bowiem zależy od tego, jak zareaguje na zeszłotygodniowe ataki Izrael. To ciągle nie jest pewne.
- A co tak naprawdę Iranowi chodziło? Wersje są dwie. Jedna taka, że rzeczywiście chciał zaatakować Izrael i zadać mu druzgocące ciosy. Inna, że była to demonstracja siły. Kto ma rację?
- Podobnie jak większość ekspertów skłaniam się do stwierdzenia, że była to bardziej demonstracja siły niż próba rzeczywistego ataku. Biorąc pod uwagę klasę izraelskiej obrony przeciwlotniczej, czas potrzebny, by wystrzelone przez Iran drony i rakiety dotarły nad terytorium Izraela, a także to, że Stany Zjednoczone zostały zawczasu ostrzeżone przez Teheran o planowanym ataku, to należy sądzić, że był to atak pokazowy. Nie oznacza to, oczywiście, że był to atak słaby, ale jednak 350 wystrzelonych obiektów spora siła. Oczywiście, zbyt mała, by myśleć o przesyceniu izraelskiej obrony przeciwlotniczej, ale na tyle znacząca, żeby być pewnym pokazem siły. Tak skonstruowanym, by można było na tym sprawę zakończyć.
- To było zarysowanie linii na piasku, by pokazać, że Teheran nie będzie znosił ciągłych bezczelności ze strony Tel Awiwu jak atak na irański konsulat w Syrii?
- Iran jako państwo aspirujące do roli regionalnej potęgi nie może sobie pozwolić, by ktoś ot tak sobie równał z ziemią budynek konsularny, zabijając dwóch generałów. Odpowiedź na izraelski atak musiała więc paść. Mogła być ona bardziej stonowana, ale przeważyło zdanie teherańskich jastrzębi. Możemy tu zauważyć zmiany, jakie w ostatnich latach zaszły w irańskiej polityce. Nie zmieniają się być może kierunki jego polityki regionalnej, ale poszerzają granice irańskiego zaangażowania. I tak, jest to, oczywiście, zarysowanie wyraźnej czerwonej linii dla Izraela, by więcej jej nie przekraczały. To także sygnał dla innych regionalnych adwersarzy, który brzmi: nie boimy się zaatakować Izraela. Nie igrajcie z nami, ponieważ w razie potrzeby odpowiemy. Gdyby Iran okazał słabość, nie odpowiadając w żaden sposób na izraelski atak, prawdopodobnie jego siła oddziaływania na region znacząco by spadła a i Izrael granice tego, co dopuszczalne wobec Iranu dalej by przesuwał.
- Co jeśli wymiana ciosów między Iranem i Izraelem doprowadziłaby do wojny? Jak ona mogłaby wyglądać, wziąwszy pod uwagę, że oba państwa ze sobą nie graniczą.
- Ze względu na duże odległości dzielące oba kraje trudno sobie wyobrazić desant sił lądowych czy to na wybrzeżu Izraela czy Iranu. Byłaby to więc wojna na swój sposób korespondencyjna: nalot za nalot, rakieta za rakietę. Do tego doszłyby z jednej strony izraelskie sabotaże i rajdy sił specjalnych na terytorium Iranu, a z drugiej ataki na Izrael ze strony zauszników Teheranu z libańskim Hezbollahem na czele. Byłaby to wojna na wyczerpanie i zakończyła się wtedy, kiedy zakończyłyby się zasoby któregoś z państwa. Nie byłby to konflikt w swojej aktywnej fazie trwający latami. Raczej mówilibyśmy o tygodniach.
- Są projekcje, że nawet taka wojna szybko zamieniłaby się w globalny konflikt. Oczywiście, zdarzało się w dziejach, że lokalna wojna rozrosła się do wojny światowej, ale czy to jest ten przypadek?
- W gronie orientalistów dyskutujemy od kilku dni, czy mamy na Bliskim Wschodzie „moment sarajewski” – w sensie, czy sytuacja jest taka, jak w Europie w 1914 r. po zabójstwie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Wydaje mi się, że jednak nie. Mimo wszystko napięcia między mocarstwami i sprzeczne interesy między nimi, które wtedy doprowadziły do wybuchu I wojny światowej są obecnie dużo mniejsze. Mimo pewnych rys wciąż też potęga Stanów Zjednoczonych jest gwarantem trwania Pax Americana, w którym żyjemy. Aby ten ewentualny lokalny konflikt zamienił się w ewentualną wojnę światową, musiałyby się w to włączyć Chiny.
- Ich interesy na Bliskim Wschodzie są tak duże, że byłyby tym zainteresowane?
- Chiny pomimo swoich mocarstwowych ambicji, pomimo imperialnej dumy, wciąż koncentrują się na gospodarce. Nadal chcą podbijać świat nie orężem, ale swoimi towarami. O ile Chiny będą miały zabezpieczone dostawy ropy – a nic nie wskazuje na to, by miało im coś zagrażać – to ich interesy na Bliskim Wschodzie nie są tak duże, by ryzykować udział w globalnym konflikcie. Zdaje się, że nawet w kwestii Tajwanu Chińczycy nie są na razie gotowi, by próbować go zdobywać siłą i ściągać na siebie widmo konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi.
- A co z Rosją? Ona odkąd włączyła się w ratowanie reżimu al-Asada w Syrii, jest tam obecna i ma swoje interesy.
- Rosja jest obecnie zaangażowana przede wszystkim w wojnie w Ukrainie, którą i tak prowadzi ze zmiennym szczęściem. Nawet jeśli miałaby chęci, by się w konflikt bliskowschodni angażować, to nie ma sił i środków, by rzucać wyzwanie Stanom Zjednoczonym. W związku z tym nie sądzę, żeby konflikt izraelsko-irański, nawet jeśli w najbliższym czasie przeistoczy się w otwartą wojnę, nie zamieni się w globalne starcie mocarstw. Na pewno jednak wojna izraelsko-irańska wprowadziłaby ogromne zamieszanie gospodarcze z dramatycznym wzrostem cen surowców – zwłaszcza ropy – na czele.
Rozmawiał Tomasz Walczak