- Straszenie atomem przez Rosjan to nie jest nic nowego, przynajmniej jeśli chodzi o ten konflikt. Zarówno Putin, jak i inni rosyjscy politycy w rodzaju Miedwiediewa zastępcy Putina w Radzie Bezpieczeństwa, oni też odwołują się regularnie do straszaka atomowego. Przy czym robią to na dwa sposoby. To też było w tym wystąpieniu Putina. Głośno przypominają, że Rosja ma broń atomową i nie zawaha się jej użyć, jeśli nastąpią takie okoliczności, które będą wskazywały na konieczność użycia tego potencjału. Ale po drugie Putin też mówił, ale nie tylko on, bo mamy nawet do czynienia z przygotowanym kilka tygodni temu oświadczeniem Dumy państwowej o perspektywie awarii nuklearnej w jednej z elektrowni atomowych ukraińskich. Rosja dość regularnie używa tego straszaka, ale to nie znaczy, że ona będzie działała w sposób automatyczny lub od razu odwoła się do tego narzędzia. Rosja ma swoją doktrynę użycia, potęgowania napięcia, wymuszania przy użyciu tego pewnych ustępstw po drugiej stronie. I z tego rodzaju sytuacją mamy do czynienia obecnie. Ja bym to uznał za element presji politycznej, a nie wojskowej - powiedział ekspert Strategy and Future.
Na pytanie dotyczące stopniowania napięcia Marek Budzisz odpowiedział wskazując na cele rosyjskie w konflikcie z Ukrainą i Zachodem. - Rosjanie dzisiaj uważają, że głównym celem ich działania w wymiarze politycznym czy w wymiarze globalnym jest zablokowanie pewnych zmian, jeśli chodzi o obóz sojuszników Ukrainy w zakresie dostaw sprzętu wojskowego. Tu chodzi o cztery podstawowe obszary, które są intensywnie dyskutowane i jesteśmy przed decyzjami sojuszników Ukrainy o zwiększeniu skali dostaw. Tu chodzi o czołgi Leopard II, tu chodzi o myśliwce w rodzaju F-15, no i bardzo poważnie dyskutuje się o dostawach systemów rakietowych o zasięgu do 300 km. Premier Truss wypowiadając się po wystąpieniu Putina zapowiedziała dostawę brytyjskich systemów o zasięgu 300 km, ale Wielka Brytania ma ich relatywnie niedużo. To Amerykanie mają ich 850, dlatego to decyzja Waszyngtonu jest tutaj kluczowa. Dostawy tego sprzętu mogłyby zmienić sytuację na linii frontu. Dlatego Putin odwołuje się do straszaka nuklearnego, żeby wywrzeć presję na sojuszników Kijowa, głównie wobec tych, którzy są sceptyczni do takiego scenariusza. Moim zdaniem znacznie bardziej prawdopodobne jest wywołanie jakiejś katastrofy nuklearnej w elektrowni zaporoskiej, bo o to mogą oskarżyć stronę ukraińską. Zresztą Rosjanie przygotowują się do takiego rodzaju działania. Użycie taktycznych głowic nuklearnych z punktu widzenia wojskowego i politycznego skończyłoby się dla Rosji bardzo fatalnie. Natomiast awaria, bo tak to określmy, w elektrowni atomowej psychologicznie mogłaby wywołać podobny efekt, co użycie broni, a Rosja mogłaby rozgrywać kwestię atrybucji, czyli tego, kto jest odpowiedzialny. Więc moim zdaniem pierwszym krokiem na drabinie eskalacyjnej mogłoby być tego rodzaju działanie - ocenił ekspert.
- Rosjanie mówią, że może wcale nie chodzić o detonację reaktora, ale na przykład uszkodzenie zbiorników, które są w Zaporożu, a w których składowane są odpady radioaktywne. To też równa się powstaniu chmury pyłu radioaktywnego, która może się przemieszczać. Efekt psychologiczny mógłby być porównywalny z tym po katastrofie w Fukushimie, a pamiętajmy, że Niemcy po tej katastrofie zdecydowali o odejściu od energetyki nuklearnej. Jeśli Rosja się zdecyduje na atom, to na takim "niskim" poziomie eskalacyjnym - podkreślił Marek Budzisz.
- Ci rekruci, to są ludzie, którzy przeszli już przeszkolenie wojskowe. Teoretyzując to są ludzie, którzy powinni być do wojny przygotowani, a przynajmniej łatwo wejść w tę rolę, którą im przyjdzie wypełniać. Odwołując się do liczb trzeba o tym powiedzieć. Jeśli przyjąć za dobrą monetę, bo tu Rosyjskie władze mijają się z prawdą i to dość często, słowa jednego z generałów, który powiedział, że w pierwszej kolejności będą powoływani ci, którzy przeszli służbę wojskową i mają nie więcej niż 35 lat, jeśli chodzi o szeregowców i podoficerów. Ale takich ludzi jest w Rosji, jak wynika z danych ewidencyjnych, 5,5 mln. Do tego należy dołożyć liczbę około 500 tys. oficerów rezerwy, tych którzy już przestali służyć, ale są jeszcze w tym wieku, kiedy mogą do armii wrócić. Mamy więc do czynienia łącznie z zasobem rezerwistów w wysokości 6 mln. Ta mobilizacja, którą Putin ogłosił, to też jest dyskusja czy to jest 300 tys. jak powiedział Szojgu, czy to jest może 1 mln. Jak zauważyły bowiem rosyjskie media niezależne w tym dekrecie o mobilizacji jest tajny punkt siódmy, w którym chodzi o 1 mln osób. Ale to jest pewna wartość docelowa. Pamiętajmy, że rocznie w Rosji odbywało służbę wojskową z poboru w ostatnich latach około 260 - 270 tys. ludzi. To pokazuje, jakie są zdolności szkoleniowe rosyjskich sił zbrojnych, a przynajmniej jakie były w czasach przedwojennych. Teraz one są znakomicie zmniejszone co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze tam nie ma jednostek szkieletowych, czyli takich, które mają sprzęt, kadrę oficerską i potrzebują tylko żołnierzy. Te jednostki, którymi Rosja dysponowała została wysłana na front. Mało tego, korpus podoficerów rezerwy poniósł znaczące straty, a i tak był niedorozwinięty. Ewidencyjnie tam było 50 tys. podoficerów. To są ludzie, którzy szkolą rekrutów. To, że ktoś przeszedł służbę wojskową kilka lat temu nie znaczy, że jest zdolny natychmiast na nowo stać się żołnierzem - podsumował ekspert Strategy and Future.