"Super Express”: – Przez wiele miesięcy trwał konflikt między panem a Michałem Kołodziejczakiem – do niedawna liderem AGROunii, a obecnie politykiem – który zarzucał panu bierność w sprawie wsparcia dla rolników. Ostatnio coś się zmieniło. Kołodziejczak przestał mówić o panu negatywnie, a pan udostępnił wasze wspólne zdjęcie na jednym z serwisów społecznościowych. Skąd ta zmiana?
Jan Krzysztof Ardanowski: – Nie wiem, o jakim konflikcie pani mówi. Dla mnie pan Kołodziejczak jest jednym z wielu liderów organizacji rolniczych. Nigdy nie stygmatyzowałem ludzi. Staram się rozmawiać z każdym. Przez cały czas podejmuję działania, które mają służyć polskiemu rolnictwu. Wsłuchuję się w głos organizacji rolniczych, w tym AGROunii, i staram się realizować te wnioski, które uważam za zasadne, zgłaszane przez rolników. Wydaje mi się, że rolnicy w większości pozytywnie oceniają moje działania. 70 proc. rolników poparło PiS w ostatnich wyborach do PE i może niewielka cząstka tego sukcesu wynika z mojej pracy.
– I teraz Kołodziejczak zakłada partię, by coś uszczknąć z poparcia dla PiS na wsi?
– To ciekawe, bo z wypowiedzi Kołodziejczaka wynikało, że nie interesuje go polityka. Wielokrotnie podkreślał publicznie, że jego aktywność nie wynika z celów politycznych. To, być może, budowało też jego popularność. Jednak trzeba się zastanowić, czy to były czyste intencje, czy dystansowanie się od partii politycznych było prawdą, czy oszustwem mającym wyprowadzić wszystkich w pole. Niestety ogłoszenie kilka dni temu przez pana Kołodziejczaka decyzji o utworzeniu nowej partii politycznej, o nazwie nomen omen Prawda, zadaje cios jego wcześniejszym deklaracjom.
– Może uznał, że więcej zdziała jako polityk i łatwiej będzie mu walczyć o postulaty zgłaszane przez AGROunię?
– Wygląda na to, że nie chodziło o ceny ziemniaków, mięsa, koszty produkcji, ochronę rynku czy inne działania poprawiające sytuację rolników, ale o to, żeby jakaś grupa działaczy w najbliższych wyborach dostała się do Sejmu. Jestem chętny, aby współpracować z każdym, natomiast w wyborach politycznych zadecyduje demokratycznie naród. Chciałbym tylko, żeby ludzie nie byli manipulowani i wprowadzani w błąd.
– Chyba nie zarzuca pan Kołodziejczakowi manipulacji?
– Wbrew jego ogromnemu krytycyzmowi wiele już zmieniło się w naszym rolnictwie, to początek dobrych zmian. Niesamowity rozwój sprzedaży bezpośredniej, największy w historii eksport żywności, pomoc państwa przy klęskach żywiołowych – to tylko przykłady. Niedobrze byłoby, żeby zostały zaprzepaszczone nasze wysiłki i zmiany w gospodarce rolnej. Najgorzej jest zatrzymać się w połowie drogi, dlatego jeszcze jedna kadencja pozwoli nam dokończyć zmiany, które zapoczątkowaliśmy, i wzmocni wszystko to, co dobre już się wydarzyło, da podstawy do kolejnych dobrych zmian, których potrzebują rolnicy, a które wzmocnią ten sektor gospodarki. Polska wieś na to zasługuje. Codzienna praca u podstaw daje efekty.
– Ostatnio głośno było nie o sukcesach pana resortu, ale o pańskich słowach, że bobry to zwierzęta jadalne a ich płetwy to afrodyzjak. Czemu bobry panu przeszkadzają?
– Musimy się zastanowić, czy człowiek ma prawo ingerować w przyrodę oraz ją kształtować. Również w zakresie liczebności danych gatunków. Moim zdaniem tak. W przeciwnym wypadku może się okazać, że doprowadzimy do zaburzeń przyrody i spowodujemy ogromne problemy gospodarcze. Bóbr jest tego przykładem.
– Dlaczego?
– To zwierzę, które przez wieki było zwierzęciem łownym, na które polowano. W „Krzyżakach” Henryka Sienkiewicza mamy taką scenę, kiedy Jagienka poluje na bobra. Wówczas sadło z bobra stosowano jako środek dezynfekujący rany. Niegdyś uważano, że mięso bobra może być jedzone w dniach postu. A niektórzy podkreślali, że części ciała tego zwierzaka, jak na przykład płetwa lub jądra, mogą być afrodyzjakiem.
– Jadł pan kiedyś bobra?
– Nie. Ponoć mięso jest niesmaczne. Opieram się w tej unikalnej wiedzy, na informacjach przekazywanych przez prof. Jarosława Dumanowskiego, jednego z najwybitniejszych specjalistów od kuchni staropolskiej, człowieka o uznanej renomie nie tylko w Polsce, ale i w Europie.
– Dziś mamy jednak XXI w., a nie XV...
– Oczywiście, po wielu latach populacja bobra uległa zmianie. Zmniejszyła się. W tamtym okresie podjęto decyzję, że bóbr musi zostać uznany za zwierzę chronione. Stworzono specjalne programy hodowlane, aby rozmnożyć populację bobra. Miało dojść do rozmnożenia w licznie około 4 tys. sztuk. Jednak szacuje się, że obecnie w Polsce żyje około 100 tys. bobrów. Bobry są wszędzie. Rolnicy zgłaszają się do ministerstwa z dramatycznymi apelami, aby ograniczyć populację bobrów. Działalność tego zwierzaka powoduje m.in. podtopienia oraz zalewanie łąk oraz niszczenie dużej liczby drzew. Właściciele stawów rybnych wtórują rolnikom w kwestii zajęcia się sprawą bobrów.
– Tyle że to chyba sprawa dla Ministerstwo Środowiska, a nie dla resortu rolnictwa.
– Dokładnie. Zgłaszając oczekiwania rolników w rozmowie z ministrem środowiska, podjąłem temat, mówiąc, że trzeba wprowadzić odstrzały bobrów. Oczywiście w określonych ilościach. Pod pełną kontrolą, aby nie dopuścić do nadmiernej depopulacji. Tematem zajmują się Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska, które mają zinwentaryzowaną przyrodę na swoim terenie. Minister środowiska mówił, że zgody są wydawane, ale nikt nie chce polować, bo nikt nie określił, co z bobrem zrobić. Nie można go zabrać, nie można go zjeść ani wypreparować trofeum. W związku z tym pomyślałem, że pomagając rolnikom, warto uznać bobra czasowo za zwierzę łowne. Z kolei zwierzę łowne ma status zwierzęcia jadalnego, więc można je zjeść.
– Jednak premier podjął decyzję, aby nie zajmować się bobrami. Czyli problem nie znika…
– Osobiście czuję się zwolniony z tematu. To prawda, jednakże nie uciekniemy od tego problemu. Zupełnie nie rozumiem tego śmiechu, wręcz rechotu nad tym, że przedstawiłem historię kulinarną bobra, który, jak już wspominałem, był zwierzęciem jadalnym. Zamiast się zastanowić na temat struktury przyrody oraz liczebności niektórych gatunków, które przynoszą szkody to wolimy spychać problem na bok. Tak się nie da.
– A jak się da?
– Skoro państwo jest właścicielem zwierząt to musi ponosić koszty w sytuacji skarg rybaków czy rolników, którzy odnotowują szkody wywoływane nadmierną populacją zwierząt dzikich. Trzeba zauważyć, że wypłacanie odszkodowań obciąża każdego podatnika. Rolnictwo w minimalnym stopniu ingeruje w przyrodę, wręcz ją wspiera, ale nie oznacza to, że musimy patrzeć biernie na niekorzystne zmiany w niej zachodzące. Na przykład wilki, których jest w Polsce około 4 tys. i zaczynają się robić agresywne w stosunku do ludzi. Dla przykładu w Niemczech jest około 1000 wilków i minister rolnictwa tego kraju podnosi larum w sprawie strat przez nie powodowanych, a u nas cisza i brak refleksji. To samo tyczy się dzików, które przenoszą jedną z najgroźniejszych chorób, jaką jest ASF. O rozprzestrzenianie chorobę wini się rolników, bagatelizując udział w jej roznoszeniu ze strony dzika. Czy wreszcie wspomniane bobry, które niektórym jawią się jako sympatyczne zwierzątka, przedstawiane w bajkach z wyraźnymi zębami, w przykrótkich spodenkach na szelkach, flanelowej koszuli. Nikt nie chce niszczyć przyrody, jednak dbając o nią, musimy umieć również nią zarządzać. Zwłaszcza że cywilizacja jej nie służy.
– Rok temu wydał pan zgodę na dopuszczenie do użytku zakazanego pestycydu. Organizacja ekologiczna Greenpeace uważa, że podejmując tę decyzję, pominął pan procedury i zaszkodził pszczołom. Sąd Wojewódzki w Warszawie przyznał im rację. Co konkretnie sąd panu wytknął?
– Sąd zwrócił uwagę na konieczność prowadzenia konsultacji społecznych. Może i jest potrzeba większej dbałości o formę podejmowania decyzji, jednak dla mnie najważniejsze są treści merytoryczne.
– Jednak niezależnie od konsultacji na pana barkach spoczywa decyzyjność.
– Owszem. Oparłem swoją decyzję na przepisach unijnych oraz wiedzy naukowej. Nie jestem samobójcą, który podejmuje decyzję, łamiąc prawo. Mam ekspertyzy Instytutu Ochrony Roślin z Poznania, najważniejszej polskiej instytucji zajmującej się środkami ochrony roślin, oraz innych placówek. Wiem, że w Europie narasta strach przed preparatami z grupy neonikotynoidów.
– Z jakiego powodu?
– Istnieje szereg opracowań, które mówią, że rzeczone preparaty w pewnym zakresie są szkodliwe dla pszczół.
– Istnieje jakaś alternatywa?
– Uprawiając rośliny takie jak rzepak czy buraki, musimy zapewnić ochronę chemiczną kiełkującego nasionka, siewki, a potem dojrzewającej rośliny, która jest delikatna. Częstokroć atakują ją szkodniki i choroby. Na świecie toczy się dyskusja, czy lepiej zastosować mikroskopijną ilość preparatu z grupy neonikotynoidów, czy zastosować kilka oprysków dolistnych.
– W którym przypadku mamy do czynienia z większą ilością chemii?
– W przypadku oprysków mamy do czynienia ze zdecydowanie większą ilością chemii. Do tego opryski są kosztowniejsze i mniej skuteczne. Dlatego uznałem, że dla uprawy rzepaku możemy przez 120 dni zastosować preparat z grupy neonikotynoidów. Wszystko oczywiście odbywa się pod pełną kontrolą. Greenpeace trochę dla zasady zawsze będzie krytykował działania, które zdaniem tej organizacji mogą przynieść przyrodzie negatywny skutek. Jednak robienie ze mnie wroga pszczół jest nie na miejscu.
– Rozmawia pan z działaczami Greenpeace? Macie ze sobą jakiś kontakt?
– Znam wiele osób z tego środowiska. Jednak uważam, że w tym i innych przypadkach potrzebna jest rozmowa, a nie dyktat w myśl „bo pan musi”. Może działacze ekologiczni powinni wywrzeć wpływ na firmy produkujące pestycydy, aby prowadzić badania nad nowymi środkami chemicznymi, które będą mniej szkodliwe. Jeżeli tego nie zastosujemy, to będziemy musieli lać hektolitry chemii, aby uzyskać pożądany efekt.
– Reasumując, nie chce pan zaszkodzić pszczołom? Możemy uspokoić organizacje ekologiczne?
– Jestem pszczelarzem. Obecnie nie mam pszczół ze względu na to, że nie mam czasu, aby się nimi zajmować. Jednak pasjonuje się tym. Promujemy pszczelarstwo. Nie tylko pszczołę miodną, ale także inne gatunki pszczół, m.in. pszczołę murarkę. Budujemy hoteliki dla pszczół, aby mogły funkcjonować w przyrodzie. Rząd wspiera stawianie uli. Na dziedzińcu Ministerstwa Rolnictwa znajdują się ule z pszczołami. Ule są także, z mojej inicjatywy, w Sejmie i w pobliżu wielu budynków użyteczności publicznej. W ostatnim czasie przeprowadziłem ustawę, na mocy której rolnicy zajmujący się rzepakiem zgodzili się – na moją prośbę – przekazywać część przychodów z uprawy rzepaku na pszczelarzy. To wspaniała inicjatywa. Różne grupy rolników zaczynają siebie wzajemnie rozumieć.
– Jednak pszczoły to za gatunek zagrożony…
– Tak. Nie wiemy do końca, co ma wpływ na wymieranie pszczół. Możemy jednak założyć z dużą pewnością, że rozwój cywilizacyjny i skutki, które ze sobą niesie, odciskają piętno na tych malutkich owadach. Smog, zanieczyszczenia czy sieć komórkowa nie działają na korzyść owadów. Coraz częściej mówi się o sieci 5G właśnie w takim kontekście.
– W zeszły piątek protestowali pracownicy Inspekcji Weterynaryjnej. Głównym powodem strajku był brak podwyżek, do których rzekomo pan się zobowiązał. Mowa o 40 mln zł. Co zrobić, aby poprawić warunki finansowe fachowców, w których rękach znajduje się polska żywność?
– Zacznijmy od tego, że dopuszczalną rolą związków zawodowych, które działają w każdej dziedzinie, jest walka o podwyżki. Rozumiem to. W Polsce mamy do czynienia z bardzo niskimi wynagrodzeniami w administracji, w tym w inspekcjach, które odpowiadają za bezpieczeństwo naszej żywności. Przyznaję, że system wynagradzania weterynarzy jest chory od dawna. Ktoś go wymyślił przed wejściem Polski do UE.
– Doprecyzujmy. Mówiąc „chory system” ma pan na myśli?
– Inspekcja Weterynaryjna zarabia grosze. Natomiast dzięki decyzjom powiatowych lekarzy weterynarii prywatni lekarze, którzy zajmują się badaniem mięsa w zakładach ubojowych i zakładach rozbioru, zarabiają bardzo dobre pieniądze.
– Dobre, czyli jakie?
– Mówimy tu o kwotach rzędu 15–20 a nawet i więcej tys. zł.
– Skoro inspektorzy w weterynarii zarabiają grosze, to za jakiś czas może się okazać, że nie będzie komu pracować…
– Z jednej strony chcę doraźnie pomóc pracownikom Inspekcji Weterynaryjnej. Dokładamy obecnie kilkadziesiąt etatów w powiatach, w których jest problem badania mięsa i eksportu do USA. Dostałem dodatkowe pieniądze z ministerstwa dla pracowników laboratoriów. Na wiosnę rozmawiałem z przedstawicielami inspekcji. Starałem się wygospodarować środki na podwyżki. Jednak nie ja decyduję o budżecie państwa. Wszyscy ministrowie musieli redukować swoje budżety. Nie mogłem zrobić odwrotnie niż oni. Obecnie uzyskałem zgodę premiera i ministra finansów na podwyżki dla inspekcji związanych z bezpieczeństwem żywności. Znacząca podwyżka będzie także dla weterynarii.
– Skąd pan weźmie te pieniądze?
– Środki na podwyżki zostaną przyznane z pieniędzy, które zaoszczędzę lub przesunę z innych działów w ramach budżetu ministra rolnictwa. Jednak przyszłość weterynarii to nie jest tylko kwestia zależna od podwyżek, ale także zmian instytucjonalnych, które będą wprowadzone nową ustawą.
– Czego dotyczy owa ustawa?
– Tak jak się zobowiązałem, przekazałem w kwietniu projekt ustawy do Rady Ministrów, gdzie trwają intensywne prace, by trafiła do Sejmu jeszcze w tej kadencji. Ustawa zmienia w pewnym sensie status quo Inspekcji Weterynaryjnej, do którego przyzwyczaili się wszyscy od kilkunastu lat. Przeciw ustawie występuje Izba Lekarsko-Weterynaryjna, bo jej zdaniem narusza status korporacji, która trzymała wszystkich za gardło. W dokumencie znajduje się zapis traktujący o tym, że pieniądze, które do tej pory trafiały do kieszeni lekarzy prywatnych, wyznaczonych przez inspekcję, będą trafiały do lekarzy pracujących w inspekcji. Ustawa jest obecnie procedowana.
– Jest szansa, ze ustawa zostanie przyjęta jeszcze w tej kadencji Sejmu?
– Owszem. Ustawa wchodzi w życie od 1 stycznia 2020 r. W procesie konsultacji będą mogły wypowiedzieć się wszystkie organizacje społeczne. Ważna jest dla mnie opinia środowiska weterynaryjnego, ale równie ważne są opinie rolników i zakładów przetwórstwa produktów pochodzenia zwierzęcego, bo dla nich Inspekcja Weterynaryjna ma pracować.
Rozmawiała Sandra Skibniewska