Przypominam te fakty w kontekście toczącej się burzliwej dyskusji o wprowadzeniu przez Sejm odpowiedzialności karnej za przypisywanie narodowi polskiemu lub państwu polskiemu odpowiedzialności za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie. Chodzi głównie o powtarzane z upodobaniem na Zachodzie i w środowiskach żydowskich stwierdzenia typu "polskie obozy śmierci" lub "polskie obozy zagłady". Takie zapisy precyzujące zakres zarzutów wobec osób czy instytucji używających tych terminów były w projekcie PiS z 2013 r., ale w uchwalonej kilka dni temu nowelizacji ustawy o IPN ich nie powtórzono. To widoczna wada tej ustawy.
Sprawa jest ważna, bo o polskich obozach śmierci mówił m.in. prezydent Obama w trakcie ceremonii pośmiertnego uhonorowania Jana Karskiego w Białym Domu, a szef FBI James Comey, przemawiając w waszyngtońskim muzeum Holokaustu, wspomniał o "mordercach i ich wspólnikach z Niemiec, Polski, Węgier". No dobrze, powie zniecierpliwiony czytelnik tego felietonu, ale co z tym wspólnego mają Poroszenko i Ukraińcy? Ano mają, bo Sejm uchwalił także penalizację banderyzmu. Jednym słowem będą możliwe postępowania karne przeciwko osobom zaprzeczającym sprawstwu zbrodni na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Tego było już za wiele dla władz Ukrainy. Ministerstwo Spraw Zagranicznych podkreśliło, że oczekuje od polskiego Senatu, który wkrótce będzie zajmował się ustawą, że wykaże więcej mądrości w kwestiach mogących wpłynąć na relacje polsko-ukraińskie. Strona ukraińska wyraziła również ubolewanie, że temat ten jest ponownie wykorzystywany w polityce wewnętrznej Polski.
Podobnie jak Ukraińcy ja również oczekuję mądrości od Senatu i polskiego prezydenta. Oczekuję rychłego zakończenia procesu legislacyjnego z utrzymaniem penalizacji zbrodniczego banderyzmu. Ofiarom wołyńskiego ludobójstwa to się po prostu należy.
Zobacz: Leszek Miller: Polska hajluje