Pierwsze pytanie dotyczyło przekazania Polsce Patriotów od Niemiec. - Czy my jako kraj NATO moglibyśmy bez konsekwencji przekazać Ukrainie te baterie? - pytała się prowadząca. - Prawda, że w tej sprawie powstało ogromne zamieszanie. Ale ono powstało dlatego, że tu przestało już chodzić o jakikolwiek interes bezpieczeństwa Polski, a zrobiło się wyłącznie zamieszanie PR-owo-polityczne. Teraz po kolei. Producentem Patriotów są Amerykanie, stąd u nas pojawiały się u nas głosy niektórych polityków, że będą o tym rozmawiać z Amerykanami. Właścicielem tych Patriotów są Niemcy, natomiast dysponentem tych baterii w tej chwili jest NATO, bo Berlin zadeklarował, że te Patrioty będą stanowiły część obrony przeciwrakietowej sojuszu. W obrocie bronią obowiązuje zasada tzw. end user certificate, czyli certyfikatu ostatniego użytkownika. Aby ograniczyć możliwości przekazywania broni tam, gdzie się jej nie powinno przekazywać, ktoś kto broń kupuje, jest tym ostatecznym użytkownikiem, zobowiązuje się, że dalej tej broni nie przekaże. Nie znam porozumień między USA a Niemcami, ale certyfikat ten oznacza, że Niemcy nie mogą ot tak sobie przekazać tych Patriotów dalej, czyli faktycznie wymagałoby to szerszych uzgodnień. I teraz wszystko zależy od etykiety. Przecież różne rodzaje broni, także państwa zachodnie, Ukrainie przekazują. Czyli państwa natowskie przekazują broń Ukrainie. Natomiast jeśli na Ukrainę miałyby zostać przetransportowane elementy obrony przeciwrakietowej NATO, no to tego się nie da zrobić, bo to stawia sojusz w sytuacji wojny, de facto wojny z Rosją - skomentował Kobieracki.
Dyplomata zwrócił uwagę, że w całej sprawie już wcale nie chodzi o obronność, a spór o broń z Niemiec uderza w inne tony. - To jest zamieszanie takie polityczno-medialne. Jeśli bowiem chodzi o to, czego Ukraińcy potrzebują i co jest potrzebne w Polsce, to chodzi o sprzęt. Natomiast zamieszanie o to, jaka etykieta, kto z kim, czy my jesteśmy gotowi przyjąć pomoc, czy ona jest bardziej potrzebna Ukraińcom. No cyrk polityczny, z bezpieczeństwem to niewiele ma wspólnego - ocenił ekspert.
Kamila Biedrzycka zwróciła uwagę na zmieniającą się prędko narrację Ukrainy w sprawie uderzenia rakiety ukraińskiej obrony przeciwlotniczej w Przewodowie. Po eksplozji prezydent Wołodymyr Zełenski przekonywał, że to nie ukraiński pocisk. Potem zdanie załagodził, ale mijają raptem 2 tygodnie od wydarzenia i szef MSZ Ukriany Dmytro Kułeba wraca do pierwotnej narracji. - Nie rozumiem tego. Rzeczywiście słyszymy od strony ukraińskiej, że oni mają informacje i dowody. Ale ani tych informacji nie słyszymy, ani tych dowodów nie widzimy. Czysto po ludzku jest tak, że jak coś narozrabiam albo nie wyjdzie, to pierwszy odruch taki, by nie brać na siebie odpowiedzialności. To jest wręcz podświadome. Po drugie, na poziomie wojny informacyjnej rosyjska i wystrzelona przez Rosjan rakieta, która trafia w sąsiada Ukrainy to jest ogromny ładunek w tej wojnie. W sumie Ukraińcom taki ładunek by się w tej wojnie przydał. Ale ja nie widzę żadnych dowodów, żadnych informacji, by miało być tak, jak mówi Kijów. Jeśli Ukraińcy mają dowody, niech je pokażą, to trzeba wyjaśnić do końca - zwracał uwagę ekspert.
Dyplomata był także pytany przez Kamilę Biedrzycką o sprawę przekazania Patriotów Polsce od Niemiec przez pryzmat pominięcia ośrodków decyzyjnych w sprawie obronności, jak chociażby naczelnik sił zbrojnych, Andrzej Duda. - Mnie najbardziej zdziwiło to, że wypowiedź rzecznika sił zbrojnych był taka, jakby chciał zapalić panu bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Nie powiedział w sumie nic, nie opowiedział się za żadną opcją. Powiedział, że dobrze by było, gdyby Patrioty były w Ukrainie, ale jak się nie da, to mogą być w Polsce. Nic z tego nie wynika. Mam nadzieję, że stan naszych sił zbrojnych jest inny niż stan świadomości naczelnika - podsumował były zastępca Sekretarza Generalnego NATO ds. Operacji.