"Super Express": - W niedzielę minęło 10 lat od wizyty Lwa Rywina u naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika. Tak zaczęła się Rywingate, którą uznano za największą aferę III RP, choć wcale nie była pierwsza ani największa. Nie przeceniamy jej znaczenia?
Wojciech Czuchnowski: - Myślę, że nie. Już samo powstanie pierwszej Sejmowej Komisji Śledczej, która miała tę aferę wyjaśnić, należy uznać za fakt o wielkim znaczeniu. Chociaż nie zgadzam się z raportem, który podsumował jej działalność, to jednak w czasie prac komisji Rywina światło dzienne ujrzało wiele nieprawidłowości ówczesnej władzy. Opinia publiczna mogła też po raz pierwszy zobaczyć, jak wygląda kontrolowanie władzy wykonawczej przez władzę ustawodawczą.
- Niemniej główni bohaterowie afery Rywina mają się nie najgorzej i często prowadzą aktywną działalność polityczną.
- Nie zgodziłbym się z tym. Przecież dla samego Rywina ta afera oznaczała śmierć publiczną. Znaczenie stracili także w zasadzie wszyscy politycy, którzy w jej kontekście się pojawiali. Co z tego, że Leszek Miller jest szefem SLD, skoro ta formacja znajduje się na marginesie sceny politycznej. Pozostali negatywni bohaterowie też niewiele już osiągnęli i trudno powiedzieć, że świetnie im się powodzi.
- Patrząc szerzej - klasa polityczna wyciągnęła dla siebie jakieś wnioski?
- Na pewno afera Rywina nauczyła polityków większej ostrożności. A to, że mamy teraz do czynienia z aferą w PSL, wynika chyba z faktu, że po kolejnych wyborach, które pozwoliły ludowcom zasiadać w rządzie, osłabiła się ich czujność i osadzili swoich ludzi już wszędzie tam, gdzie mogli. Zresztą nie mam wątpliwości, że podobna praktyka dotyczy działaczy PO. Widać, że politycy znów potrzebują wstrząsu, żeby się opamiętać.
- Za to premier nauczył się na politycznych błędach Leszka Millera. Ten ignorował aferę Rywina, a Donald Tusk i przy aferze hazardowej, i taśmowej przytomnie odwołał tych, na których padł cień podejrzeń.
- Tusk wie, że tych, którzy w oczywisty sposób są winni przekroczenia norm, i to nie tylko prawnych, ale także etycznych, trzeba wyeliminować w bezlitosny sposób. Ich obrona jest po prostu beznadziejna i szkodliwa politycznie. Są bowiem balastem, który ciągnie formację w dół.
- To też chyba sposób, żeby nie dać opinii publicznej wejść głębiej w mechanizmy aferalne. O ile jeszcze przy aferze hazardowej PO dała powstać komisji śledczej, to w wypadku afery taśmowej broni się przed nią rękami i nogami, twierdząc, że będzie to po prostu cyrk medialny, a nie rzetelne wyjaśnienie sprawy.
- Po pierwsze, fakt, że komisje śledcze są nie tak skuteczne, może poza komisją Barbary Blidy, to w dużej mierze zasługa samej PO, która doprowadziła do kompromitacji komisji naciskowej, kierując nią w taki, a nie inny sposób. A w wypadku afery taśmowej powołanie komisji śledczej byłoby potrzebne.
- Ale niebezpieczne dla PO?
- Na pewno. W czasie jej prac musiałyby paść nie tylko pytania o powiązania działaczy, rodzin i znajomych z kręgów PSL ze spółkami Skarbu Państwa, ale także doszłoby do analizy tego typu rzeczy w PO. Mielibyśmy szansę dowiedzieć się, ile spółek opanowała partia rządząca i co decydowało o obsadzeniu państwowych etatów - rzeczywiste kompetencje czy powiązania rodzinno-towarzyskie z ludźmi Platformy.
- Premier Tusk musiałby się też wytłumaczyć z tego, co wiedział o nieprawidłowościach, szczególnie w obszarach podległych PSL. Prawica twierdzi, że wiedział dużo, bo służby musiały mu o tym raportować.
- Prawica popada tu w przesadę. Do rąk premiera nie docierają przecież wszystkie raporty. Niemniej jeśli informacje o nieprawidłowościach docierały do KPRM, a były lekceważone, odpowiedzialność spada na najbliższych współpracowników Donalda Tuska.
Wojciech Czuchnowski
Dziennikarz śledczy "Gazety Wyborczej"