Takie rozwiązanie jest złe dla Polski i złe dla demokracji. Opłaca się tylko jednej osobie: Grzegorzowi Schetynie. Przewodniczący Platformy wie, że premierem nie zostanie. Próbuje więc z wyprzedzeniem zlikwidować konkurencję w kolejnym Sejmie. W Zjednoczonej Opozycji to Schetyna zadecyduje, kto i ile dostanie biorących miejsc. Na takiej liście przyda się kilka osób, które będą robić za lewicę, trochę samorządowców, trochę konserwy, paru ludowców. Sprzeczne programy nie mają znaczenia - w końcu nie chodzi o mobilizację wyborców. Im więcej środowisk, tym lepiej, bo wtedy żadne nie będzie na tyle silne, żeby móc się usamodzielnić. Potem wystarczy zagonić przystawki w Sejmie do jednego klubu i sprawa załatwiona.
W tym planie jest jednak dziura. Ci, które przewodniczący PO układał sobie na talerzu, mogą się zorientować, że coś jest nie tak. I tak właśnie się stało. Razem mówi jasno: budujemy listę lewicy, nie zostaniemy wasalami Schetyny. PSL, który zapłacił gorzką cenę za eurowybory, nie chce likwidacji w zamian za kilka mandatów - w dodatku w towarzystwie polityków, z którymi nic ich nie łączy. Pozostali kandydaci do roli przystawek też już chyba czują pismo nosem.
Na stole leży sensowne rozwiązanie: blok chadecko-liberalny i blok lewicy. Lista, którą proponuje Kosiniak-Kamysz, ma sens i spójny program - w końcu przez 8 lat taka właśnie koalicja rządziła Polską. Lewica ma inny pomysł na Polskę: na politykę społeczną, świeckość państwa, prawa pracownicze, aborcję. Dlatego powinna zbudować odrębny blok. Oczywiście, środowiska na lewo od PO też się różnią. Nie ma co udawać - są spory, są stare rachunki krzywd. Ale od konserwatywnych liberałów z PO różni nas dużo, dużo więcej.
Do wyborów zostało nieco ponad trzy miesiące. Nie ma już czasu na niezdecydowanie i dziwaczne tańce godowe. Każdy kolejny tydzień kręcenia się w miejscu służy tylko rządzącym. Kto buduje lewicę, a kto pakuje się na talerz Grzegorza Schetyny? Czas na decyzję.