To chyba pierwszy przypadek w historii polskiego katolicyzmu, w którym grupa nazbyt ortodoksyjnych wiernych broniła krzyża nie przed komunistami czy wyznawcami jakiejś innej wiary, tylko przed księżmi. Okazało się, że pasterze nie mają wpływu na swoje owieczki, zresztą może to nie były owieczki tylko stado rozhisteryzowanych samców... owiec. Tak czy inaczej byliśmy świadkami autentycznego zgorszenia, kiedy ludzie uważający się za chrześcijan wygwizdywali księży i kazali się im wynosić.
Tak zwani obrońcy krzyża bronili go właściwie przed kim i przed czym? Jaka krzywda mogła mu się stać w kościele, do którego miał być uroczyście przeniesiony? Ludzie, których słabe głowy wykorzystano instrumentalnie do wzniecenia awantury przy symbolu cierpienia i pojednania, są przekonani, że ordynarna i niepotrzebna nikomu awantura była szlachetną obroną wiary. Tymczasem wczoraj przez wielogodzinne przepychanki przy krzyżu wiele osób wiarę straciło. Wiarę w rozum rodaków, w możliwość kompromisu w trudnych sprawach, w sprawnie działające służby porządkowe, a wreszcie w autorytet Kościoła, którego "obrońcy krzyża" po prostu już nie słuchają. Jest mi wstyd, że taki gorszący spektakl rozegrał się w sercu stolicy wielkiego europejskiego państwa. Jest mi wstyd tym bardziej, że czeka nas następny odcinek "obrony krzyża"...