I choć miał wiele wad, to nie wiem, ilu ludzi, którzy przeszliby w dzieciństwie to, co przeszedł on, potrafiłoby się do takiej pozycji przebić.
Poznałem go jako młodociany dziennikarz gdzieś w drugiej połowie lat 90. Miał to do siebie, że zwracał uwagę na młodych ludzi kręcących się przy piłce. Oraz to, że miał gdzieś rozmaite układy i hierarchie. I kiedy uznał, że ktoś dobrze pisze, potrafił na niego stawiać niezależnie od tego, że w kolejce do zaszczytów czekały tłumy zasłużonych, ale piszących znacznie gorzej. Przekonało się o tym wielu moich kolegów, którzy mieli okazję pracować z nim w "Przeglądzie Sportowym" i innych redakcjach.
Kiedy rezygnowałem z dziennikarstwa sportowego i odchodziłem do politycznego, powiedział mi, że robię głupio, bo jeszcze się przekonam, że "każdy polski polityk jest jeszcze mniej wart niż lewy obrońca Pogoni Szczecin". Z perspektywy czasu muszę mu przyznać, że było w tym sporo prawdy...
Często wzbudzał sprzeciw (choćby mój, kiedy wygłaszał poglądy dotyczące Putina i Krymu). Często nawet agresję i groźby sądowe - Franciszka Smudy za to, że nabijał się z niego w czasach, w których nie było to jeszcze modne. A nawet agresję fizyczną - jak Romana Koseckiego, z którym bił się po drwinach po fatalnym meczu Polski z Izraelem...
Przy niechęci, jaką wzbudzał cały atlas jego słabości, przy całej skłonności do dość luźnego traktowania faktów, był człowiekiem bardzo oczytanym i błyskotliwym. I wiem, że choć wielu to porównanie oburzy, to moim zdaniem był kimś w rodzaju Franca Fiszera naszych czasów. Kopalnią anegdot, żartów i niepodrabialnych cytatów. I jednym z ostatnich dziennikarzy, który wiedział, że na jedną napisaną przez siebie stronę powinno przypadać tysiąc przeczytanych u innych autorów.
Dziś już takich nie robią.