"Super Express": - 33 tys. zł miesięcznie - tyle zarabia prezes NBP. Czy warto było porzucać dużo lepiej płatną pracę dyrektora ds. europejskich w Międzynarodowym Funduszu Walutowym?
Marek Belka: - Ale to też są bardzo duże pieniądze, więc nie narzekam.
- Ale w MFW były to znacznie większe pieniądze.
- Tak. Mniej więcej trzy razy większe.
Przeczytaj koniecznie: Marek Belka i Jacek Rostowski roztrwonili 200 milionów!
- To skąd taka decyzja?
- Bo to wielka przyjemność pracować w Polsce. A poza tym miałem już dość tułania się po świecie.
- Niech pan nie żartuje. Kiedyś powiedział pan, że były minister finansów na rynku pracy jest wart więcej niż były premier. A może uznał pan, że były szef NBP jest wart jeszcze więcej i potraktował to jako inwestycję, która za kilka lat zwróci się z nawiązką?
- Nie. Ja już powoli dobiegam do wieku emerytalnego, więc nie muszę aż tak zajmować się rozbudowywaniem swojego CV. Gdybym chciał rzeczywiście spieniężyć swoją wartość rynkową, to nie szedłbym pracować do banku centralnego.
- Prezes PKO S.A. - niemal 9 mln zł rocznie. Prezes BRE - 4,4 mln zł rocznie. Prezes Millennium - 3,8 mln zł. A pan, szef banku centralnego - 400 tys. zł rocznie. Nie czuje się pan jak parweniusz w tym towarzystwie bankowców?
- Nie. Nie muszę przecież być najbogatszy.
- Kto panu złożył propozycję objęcia funkcji prezesa NBP?
- Zadzwonił do mnie prezydent. A kiedy oficjalnie media przekazały tę informację, byłem na Malcie.
- Czyli tradycyjnie dostaje pan życiowe propozycje, będąc poza granicami kraju.
- Tak, coś w tym jest, a szczególnie ta Malta ma coś w sobie. Tam dostałem też propozycję wyjazdu do Bagdadu.
- I długo przekonywał pana prezydent?
- Nie. Od razu się zgodziłem.
- Pana kandydatura wywołała spory zgrzyt w koalicji rządzącej i ostatecznie PSL nie poparło pana. Dlaczego prezes Waldemar Pawlak tak pana nie lubi?
- Oj, nie. Spotkałem się z nim niedawno i było bardzo sympatycznie. Powiedziałbym nawet, kumpelsko.
- Ale głosować na pana nie chciał.
- Wydaje mi się, że to efekt złej komunikacji między koalicjantami. A moja osoba nie jest dla premiera Pawlaka problemem. Przecież to rozsądny facet.
- "Forbes" opublikował swego czasu ranking osób, które - występując w reklamie - mogłyby zdobyć największe pieniądze. Pamięta pan, na ile wyceniono pańską twarz?
- Tego akurat nie pamiętam, ale pamiętam, że znalazłem się tam bardzo wysoko.
- Tak, 13. pozycja wyceniona na 550 tysięcy złotych.
- O, właśnie. Moje dzieci zauważyły, że wyprzedziłem w tym rankingu Dodę. I wtedy mój syn, który ma żyłkę przedsiębiorczości, powiedział: "Tato, to trzeba szybko wykorzystać. Po co masz się tułać po tych wszystkich urzędach...".
- Wyprzedził pan nie tylko Dodę, ale i Adama Małysza, Janusza Gajosa, Borysa Szyca i Bronisława Komorowskiego. Nie miał pan pokusy, aby skorzystać z rady syna?
- Nie, oczywiście, że nie. Gdyby prezes NBP wystąpił w reklamie, to po pierwsze, byłby w niej niewiarygodny, a po drugie, zrobiłby z siebie pośmiewisko.
- A gdyby panu zaproponowano udział, no może nie w reklamie, ale w "Tańcu z gwiazdami", to dałby się pan skusić?
- Z powodu powagi, jaką powinien zachować prezes NBP, no i ze względu na moje taneczne umiejętności, nie. Chociaż, wie pan co, jak widziałem Gołotę i Pudzianowskiego... Ja byłbym bardziej elastyczny na parkiecie. Na razie będę się musiał sprawdzić na sylwestrowym parkiecie, bo moja żona już się przygotowuje do tego balu, nie przyjmując do wiadomości, że jestem słabym tancerzem.
- Bal w operze wiedeńskiej, czy coś skromniejszego?
- Będziemy bawić się w Łodzi w Pałacu Poznańskich. To lokalna impreza.
- Panie prezesie, czy pan gra w totka?
- Ani razu w życiu nie grałem. W ogóle się nie hazarduję.
- To wyobraźmy sobie, że dostał pan w prezencie kupon totka, na który padła główna wygrana - 23 mln zł. Jak zainwestowałby pan takie pieniądze?
- Na pewno dałbym dzieciom po jakiejś okrągłej sumce. A za resztę kupiłbym obligacje, bo to pewna lokata i nieźle oprocentowana. No i wykorzystałbym na przyjemności życia, szczególnie na podróże.
- I to samo radziłby pan Czytelnikom "Super Expressu"?
- To w dużej mierze zależy od tego, kto jest w jakiej sytuacji. To olbrzymia suma i w pierwszej kolejności warto by na trwałe poprawić jakość swojego życia, np. kupując dom czy mieszkanie, jeżeli się ich nie ma. Połowę z tej sumy można by zainwestować w jakiś w fundusz inwestycyjny. Osoby młodsze w bardziej agresywny, te starsze raczej w spokojniejszy.
- Panie prezesie, scenka rodzajowa. Rodzina Kowalskich zaciąga kredyt hipoteczny na mieszkanie. Później bierze kredyt na samochód, kredyt konsumpcyjny na zimowy wyjazd i na koniec pożyczkę gotówkową. Jej zadłużenie rośnie lawinowo, ale w pewnym momencie rodzina uznaje, że pożyczka gotówkowa to nie żadna pożyczka i nie należy zaliczać jej do długów. Czy ta sytuacja nie przypomina panu czegoś?
-....
- Wypisz, wymaluj sytuacja Polski, jej długu publicznego i księgowy zabieg Komisji Europejskiej uznającej, że pieniądze przekazywane do OFE to nie jest żaden dług publiczny.
- Przykład, który pan przywołał, nie oddaje sytuacji naszego budżetu. Bliższy prawdzie byłby przykład taki: ja pożyczam żonie 2 tys. zł, a ona mi je natychmiast oddaje i w pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że nie robimy takich cudów, tylko uznajemy, że prowadzimy wspólne gospodarstwo i nie ma żadnej pożyczki. Tak to wygląda z OFE. Niestety, większość analiz, a w zasadzie pseudoanaliz, nie oddaje prawdziwego obrazu rzeczywistości. Dług publiczny w Polsce nie jest tak wielki, jak próbuje się nam przedstawiać, a manewry ministra finansów są wykonywane po to, żebyśmy nie przekroczyli progów ostrożnościowych.
- Ale to zabieg księgowy. Sytuacji budżetu nie zmienia.
- Tak, ale to dlatego, że ta "statystyczna" sytuacja jest gorsza niż ta rzeczywista.
- Czyli, jaka jest ta rzeczywista?
- Taka sobie. Na tle europejskim bardzo dobra, ale mogłaby być lepsza. Jeżeli spotykam się z ministrem finansów, a spotykam się często, to zachęcam go do ograniczania deficytu budżetowego. I w jakimś stopniu mi się to udaje.
- Jak można ograniczyć dług i deficyt budżetowy?
- Mniej wydawać.
- Czyli ciąć, bo do tego się to sprowadza.
- Tu nie ma dobrych i łatwych rozwiązań. Każdy sposób będzie dla społeczeństwa bolesny. Albo podniesiemy podatki, albo obniżymy zasiłki, albo zlikwidujemy ulgi podatkowe...
- Jak spotyka się pan z ministrem Rostowskim, to czy on, tak jak na konferencjach prasowych, z gigantycznym entuzjazmem opowiada o sytuacji finansów publicznych i prezentuje świetlaną przyszłość, czy może jest bardziej powściągliwy?
- Nie miejmy pretensji do ministra finansów, że jest optymistą, bo w końcu między innymi za to mu płacimy. Jak rozmawiamy, to rozmawiamy rzeczowo, głównie ustalając wspólny front w wystąpieniach za granicą. Tu nie ma miejsca na optymizm, to jest realizm.
- Czy nie jest pan zawiedziony ograniczonymi reformami przeprowadzonymi przez rząd, który miał olbrzymie możliwości i wielki kredyt zaufania? Poza pomostówkami, w dziedzinie finansów publicznych, praktycznie nic nie zrobiono.
- Ale te pomostówki to wielka rzecz. To najważniejsza rzecz, jaka się w reformowaniu gospodarki wydarzyła w Europie w ostatnich latach.
- Ale to mało.
- My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jeżeli krew nie bryzga po ścianach i nie ma rewolucji, to się to nie liczy.
- Chyba trochę pan przesadza. Można było zrobić więcej, tylko trzeba było chcieć. Jaką notę wystawiłby pan rządowi za działania ekonomiczne?
- Czwórkę. W skali do pięciu.
- Oj, jak wysoko. Premier się ucieszy. Kiedy wejdziemy do strefy euro?
- Wtedy, kiedy będziemy gotowi i kiedy w strefie euro będzie porządek.
- Czyli?
- Nie wiem. Ale wiem, że nie należy dzisiaj za wszelką cenę przyspieszać tego procesu. W strefie euro dzieją się dramatyczne rzeczy, więc po co się tam pakować.
- Na ile przydaje się panu obecnie doświadczenie zdobyte na stanowiskach ministera finansów i premiera?
- Bardzo się przydaje. Po pierwsze, znam sposób funkcjonowania gospodarki. Po drugie, znam sposób podejmowania decyzji politycznych.
- Opanował pan do perfekcji policy mix?
- Mówiąc prosto, wiem, co można, a czego nie można zrobić.
Prof. Marek Belka
prezes NBP, były premier, były minister finansów