Akcją przeciwko niemieckim bandytom nie kierował też zastępca komendanta głównego Waldemar Jarczewski, który jest specjalistą właśnie od zabezpieczeń demonstracji i prewencji, ponieważ... razem z szefem pojechał na mecz do Wrocławia. Panowie we Wrocławiu spędzili cały dzień, a do zdewastowanej przez kolorowo-kibicowską hołotę stolicy przybyli dopiero w sobotę, bo - jak wynika z naszych informacji - kazał im to zrobić nieco poirytowany premier Donald Tusk.
Komendant Matejuk doskonale wiedział, że w stolicy dojdzie do starć sprowokowanych przez lewaków. Wiedział, a przynajmniej powinien wiedzieć, że te właśnie lewackie media skutecznie nakręcają spiralę nienawiści, i że na pomoc wzywają komunistów z Berlina, których dziadkowie socjaliści dali się już poznać w Polsce.
Wszystko to wiedział komendant Matejuk, ale nie uznał za stosowne kierować osobiście akcją przeciwko bandytom, którzy popsuli nam wszystkim wspaniałe Święto Niepodległości. Uznał, że właśnie tego dnia, w którym potężne uliczne zamieszki sparaliżowały centrum stolicy, powinien zajmować się problemami zabezpieczeń... stadionów. Tak uznał i tak zrobił.
Cóż, gdybym to na przykład ja był szefem komendanta głównego, to po takim popisie zaangażowania w pracę komendant nie byłby już moim podwładnym. Ale co ja mogę? Mogę na przykład napisać, że ten policjant po cywilnemu, który 11 listopada bił w Warszawie pięścią przechodnia i kopał go w głowę, co pokazywaliśmy wczoraj w "Super Expressie", jest na zwolnieniu. Coś sobie biedak zrobił w rączkę...