- W czwartek kończy się węgierska prezydencja w Unii. Jak oceniacie to półrocze?
Levente Sitkei: - Węgry przejęły prezydencję z rąk Belgii. I trzeba przyznać, że Belgowie niespecjalnie się do niej przykładali. Można nawet powiedzieć, że nie zrobili niemal niczego! Po pierwsze i tak wszystkie najważniejsze unijne instytucje pracują u nich w Brukseli, więc sprawa spadła niejako na wszystkie pozostałe państwa. Po drugie, akurat w czasie swojej prezydencji mieli kryzys polityczny, podczas którego bili rekord świata w pozostawaniu bez rządu po wyborach. Jak widać, Unia od tego nie upadła, ale było nam trudniej jako państwu, które nie ma takiego doświadczenia z unijnymi instytucjami jak kraje zachodnie. Była to też szczególna prezydencja, gdyż przystąpiliśmy do niej niemal tuż po wyborach, z nowym rządem i premierem Orbanem.
- Jak odbierali prezydencję przeciętni Węgrzy? Jako sukces rządu? A może obojętnie bądź w ogóle jej nie zauważyli?
- Przeciętni Węgrzy nieszczególnie dostrzegli to wydarzenie. Było to jednak związane nie tyle z brakiem zainteresowania Unią jako taką, ale problemami, jakie spadły na społeczeństwo po kryzysie gospodarczym. Prezydencja niemal zbiegła się też u nas z wprowadzaniem w życie wielu istotnych pomysłów nowego rządu. Węgierska opinia jest bardzo spolaryzowana i te wewnętrzne sprawy skupiały na sobie większość uwagi. Nowa konstytucja, ustawa medialna, personalne decyzje w wielu instytucjach.
- Na te wewnętrzne sprawy i wynik wyborów wiele mediów i polityków zachodnich zareagowało niemal histerycznie.
- Nie niemal, ale w pełni histerycznie! Głównie mediów niemieckich, ale faktycznie powtarzało to za nimi wielu publicystów i polityków na Zachodzie. Kiedy sięgniemy pamięcią wstecz, podobnie reagowano na prezydenturę bądź rządy braci Kaczyńskich w Polsce. W przypadku mediów zachodnich mamy niestety do czynienia z jakąś irytującą ignorancją. Wiele też pada z ust ludzi niemających zielonego pojęcia o tej części Europy. Zaczęło się od jakichś trudnych do uzasadnienia krzyków o faszyzmie. Po pół roku zdają sobie sprawę z tego, że to była bzdura, ale nie ma słowa przyznania się, że ktoś przesadził. Kilka miesięcy prezydencji niewątpliwie w tym pomogło. Okazuje się, że nie ma sprawy. Co więcej, przez większość prezydencja sprawowana przez Węgry i premiera Orbana jest chwalona.
- Co uznałby pan za sukces bądź zysk dla Węgrów w ciągu tego pół roku?
- Wiele rzeczy zepchnęła w cień sprawa Grecji, ale jako główny wymieniłbym doprowadzenie do zaproszenia Chorwacji do Unii Europejskiej. Do tego unijna strategia wobec ludności cygańskiej zakładająca przymus edukacji dzieci w stopniu przynajmniej podstawowym oraz istotna dla nas tzw. strategia dunajska. Ze spraw ogólnych pakiet dotyczący dyscypliny finansowej UE. W wielu innych dziedzinach było już trudniej ze względu na ograniczenie prezydencji przez traktat z Lizbony. Choć jak widać to i owo się udało. Dla polityków i mediów istotne jest też to, że po Węgrzech stery w UE przejmą Polacy. Daje to roczną prezydencję dla naszej części Europy. Widać to zresztą w mediach i publicznych wypowiedziach. Zauważono choćby to, że podczas polskiej prezydencji będzie podawane węgierskie wino...