"Super Express": - Ile będzie nas kosztować ta prezydencja?
Ireneusz Jabłoński: - Około 430 mln złotych. To koszty, które będziemy ponosili na terenie kraju oraz w związku z aktywnością naszych dyplomatów.
- I tysięcy urzędników, którzy obsługują prezydencję...
- I tak już ich mamy w kraju kilkaset tysięcy. To olbrzymia armia i problem sam w sobie. Więc to, czy jedni zostaną przesunięci do innych zadań, czy też zatrudni się kolejny tysiąc, nie robi większej różnicy.
- Skąd weźmiemy te pieniądze?
- Z budżetu. A budżet je pożycza. W tym roku ma ich oficjalnie pożyczyć 40 mld, ale w praktyce będzie to kwota 70 mld, a potrzeby pożyczkowe państwa są gdzieś w granicach 180 mld zł. Zatem pieniądze na prezydencję to jakieś pół procenta tego, co wpłacamy do Unii w formie rozmaitych opłat i składek.
- I w skali zadłużenia Polski ta suma też nie jest przerażająca?
- Nie jest. Ale pamiętajmy, że bez względu na to, z której półki z budżetu państwa weźmiemy te pieniądze, to koniec końców za prezydencję zapłacimy my, polscy podatnicy. Rząd jest tylko pośrednikiem.
- A jeśli odniesiemy te koszty do innych wydatków budżetowych...
- To się okaże, że jest to połowa tego, co zadeklarowaliśmy w tym roku na kulturę fizyczną albo jedna trzecia tego, co chcemy wydać na naukę i szkolnictwo wyższe.
- Ile z tych środków idzie na działania reprezentacyjne, a ile na realizację priorytetów prezydencji?
- Na utrzymanie naszych dyplomatów i urzędników pracujących nad priorytetami pójdzie jedna trzecia, a cała reszta to koszty reprezentacyjne i promocyjne - czyli propaganda.
- Czyli zbędne koszty prezydencji?
- Nie znam dokładnie ich struktury. Ale myślę, że moglibyśmy znacznie skromniej fetować to wydarzenie i nie ulegać własnej propagandzie sukcesu. Od lat główne decyzje w Unii są wypracowywane na osi Berlin-Paryż z możliwością modyfikacji w Londynie. Więc praktyczny wymiar prezydencji jest niewielki.
- A prestiż, jaki dzięki niej uzyskamy, wart jest tych wydatków?
- Zanim odpowiemy, poczekajmy do grudnia. Jeśli się jednak wywiążemy z obowiązków dyplomatycznych i negocjacyjnych, to ocena wydatków rządu może być pozytywna.
- Prezydencja okaże się naszym dyplomatycznym sukcesem?
- To zależy. Podpisanie traktatu akcesyjnego z Chorwacją ma charakter czysto pijarowy i nie przyda nam prestiżu. Ale gdyby udało się nam wynegocjować porozumienie o stowarzyszeniu z Ukrainą, to byłby nasz wymierny i realny sukces.
- Ale sam pan mówił, że Unią rządzi oś Berlin-Paryż. Zresztą to już powszechne przekonanie, że prezydencja to prestiż, symbolika i nie załatwimy tu żadnych strategicznych interesów.
- To, co się mieści w interesach Niemiec czy Francji, może być przez nas dobrze wykorzystane, przy sprawnym zaangażowaniu dyplomacji. O ile Francuzi są skoncentrowani na Afryce Północnej i basenie Morza Śródziemnego, o tyle niemiecką strefą wpływów są Bałkany i Europa Środkowowschodnia. Nasze wschodnie interesy korelują więc poniekąd z polityką Niemiec.
- Unia swych członków zachęca, a coraz częściej przymusza do oszczędności. Tym bardziej trzeba zapytać: po co buduje nową siedzibę Rady Europejskiej za 240 milionów euro, po co dubluje władze zarządzające prezydencją?
- Oczywiście. Na kierownicze stanowiska w Radzie Europejskiej wybrano panią Ashton i pana von Rompuya. To przypomina działanie schizofrenika - z jednej strony tworzy się instytucję, która ma wzmacniać władze unijne, a zarazem na ich czele stawia się polityków z drugiej ligi o słabej osobowości. Struktury unijne należy krytykować za nadmierną rozrzutność i hojność wobec własnej biurokracji.
- Z czego wynika ta rozrzutność?
- Unia po przegranym referendum nad konstytucją unijną, zresztą za sprawą Francuzów i Holendrów, ma bardzo poważny problem z własną tożsamością i właściwym zdefiniowaniem strategii na przyszłość. Obecna struktura władz UE jest zupełnie nieczytelna i wymaga przebudowy.