"Super Express": - Czy obecne wybory prezydenckie na Ukrainie to oficjalny pogrzeb pomarańczowej rewolucji?
Jurij Andruchowycz: - Gdybym miał to nazwać pogrzebem, to oznaczałoby to koniec wszelkich nadziei i sensu działania. Przyznam jednak, że obserwując je, trudno mi wykrzesać jakiś optymizm na przyszłość. Sytuację określiłbym jako raczej złą. Rewolucja zmieniła społeczeństwo tak jak powinna. Stało się bardziej demokratyczne. Okazało się jednak, że jest jeszcze do pewnych rzeczy niedojrzałe. Owszem, wybrało polityków do władzy. Zostawiło ich jednak samych, niespecjalnie włączając się do przemian. Czekali na to, co zrobią politycy.
- Ukraińców przez lata postrzegano też na podzielonych na proeuropejski zachód i prorosyjski wschód kraju. Czy obecna kampania to potwierdziła?
- Te podziały wciąż widać i będą dawały o sobie znać jeszcze długi czas. W obecnych wyborach paradoksalnie nie ma to jednak aż takiego znaczenia, jak w 2004 roku. Główną oponentką Janukowycza jest dziś Julia Tymoszenko, którą trudno określić jako wyraźną reprezentantkę wyborców "prozachodnich". Jeżeli pani premier wejdzie do drugiej tury, to zachodnia Ukraina zagłosuje na nią raczej jako na przeciwwagę dla wyraźnie prorosyjskiego Janukowycza.
- Dlaczego po pomarańczowej rewolucji nie przetrwał żaden popularny polityk, który otwarcie reprezentowałby jej główne cele?
- Takim politykiem jest wciąż prezydent Wiktor Juszczenko. I właśnie dlatego oddałem na niego swój głos.
- Jest, ale jego popularność oscylowała w sondażach wokół 3 procent. Szalenie mało jak na kogoś, kto 5 lat temu był symbolem rewolucji niosącej nadzieję.
- Przypuszczam, że jego rezultat będzie dużo wyższy, w ostatnich tygodniach sporo nadrobił. Choć na pewno nie tyle, by myśleć o drugiej turze. Mam wrażenie, że Juszczenko jest niestety mocno niedoceniany jako polityk. Nie widzę czegoś, jakichś zasług, które usprawiedliwiałyby wyraźnie wyższe notowania innych polityków. Myślę, że po jakimś czasie społeczeństwo samo zobaczy, kto przyszedł po Juszczence. Co robi i co straciło. Na razie musimy jednak spędzić jakiś czas naszej historii w nieco gorszych warunkach. Być może po to, żeby na nowo zrozumieć, co to jest wolność i o co mogło chodzić Juszczence.
- "Prozachodnie" nastawienie nie znalazło podatnego gruntu czy też zabrakło pomysłu na dotarcie do wyborców?
- Powody spadku popularności "kierunku europejskiego" były dość skomplikowane, przyczyn było wiele. Mamy też pewien problem ze zdefiniowaniem tego proeuropejskiego nastawienia. Na pewno byłoby jednak o nie łatwiej, gdyby ze strony Unii Europejskiej nastąpiły jakieś wyraźne gesty i kroki świadczące o otwartości Brukseli wobec Ukrainy. Tymczasem rzucała się w oczy obojętność, która czyniła beznadziejnymi wysiłki wszystkich, których interesowało wejście Ukrainy do Unii. Europa dawała do zrozumienia, że priorytetem są dla niej stosunki z Rosją. I Ukraina padła ich kosztem. To było zauważane i nie pomogło.
- Obawia się pan, że Janukowycz bądź Tymoszenko mogą zrezygnować z proeuropejskiego kursu?
- Każde z nich będzie na swój sposób współpracowało z Zachodem. Nawet Janukowycz nie odrzuci tej perspektywy. Pojawia się tu jednak kwestia zależności każdego z tych polityków od Rosji bądź biznesu współpracującego z Rosjanami. Każdy z tych kandydatów będzie więc stawiał na kierunek europejski na tyle, na ile pozwoli mu na to Moskwa. I to chyba największy minus tej sytuacji. Z tym że Tymoszenko jest niewątpliwie mniej przewidywalna. I można z nią wiązać więcej nadziei na pewną niezależność. Ale to Janukowycz jest liderem sondaży.
- Kiedy do walki z prezydentem Krawczukiem stawał Kuczma, postrzegany był jako polityk prorosyjski. Po dojściu do władzy grał jednak na dwa fronty i często sprzeciwiał się pomysłom Moskwy. Czy Janukowycz może powtórzyć tę drogę?
- Może. Ale pamiętajmy, że to, co w latach 90. było pozytywnym zaskoczeniem, teraz oznaczałoby gigantyczny krok do tyłu. "Kuczmizm" był jednak haniebnym etapem naszej historii. Właśnie druga kadencja Kuczmy doprowadziła do pomarańczowej rewolucji. I choć grał na dwa fronty, to zaczynał jako prorosyjski i skończył tak samo. I trudno mi o jakieś złudzenia wobec Janukowycza. Gdy ktoś zaczyna jako polityk prorosyjski, to zazwyczaj takim już zostaje.
- Wspominał pan o opuszczeniu Ukrainy przez Unię Europejską. Jak ocenia pan politykę Polski w tej sprawie? Czy w wyniku wyborów zmieni się coś w stosunkach naszych krajów?
- Żaden ze zwycięzców wyborów na Ukrainie nie będzie zainteresowany zaognianiem stosunków. Kijów nie może jednak oczekiwać, że Polska zawsze zrobi wszystko po jej myśli. Warszawa ma swoje ograniczenia. I to, co do tej pory zrobiła, a zapewne będzie robiła nadal, należy naprawdę docenić. Obiektywnie rzecz biorąc, Polska była jedynym krajem, który był i jest konsekwentnym rzecznikiem, a nawet przyjacielem Ukrainy w zachodniej części Europy. I mam nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy, by to zmienić. Muszę jednak przyznać, że nawet największym przyjaciołom Polski jest dziś na Ukrainie dość ciężko. Nie pomaga w tym nastawienie waszych konsulatów wydających wizy, które wydają się pełnić rolę wież wartowniczych układu z Schengen. Jeżeli Polska nie będzie chciała izolować się od tej "przeklętej ziemi", to Ukraina, niezależnie od tego, kto obejmie władzę, też raczej nie zmieni swojego podejścia.
Jurij Andruchowycz
Najsłynniejszy ukraiński pisarz, poeta i eseista, laureat literackich nagród Herdera i Angelus