Brutalna prawda jest taka, że wolność słowa - wartość, którą politycy tak uwielbiają wycierać sobie usta - niewielu w Polsce obchodzi. Jest często wartością tylko dopóty, dopóki jest orężem w wojnie totalnej, która ma służyć zniszczeniu rywali. Dla wymiaru sprawiedliwości, administracji, służb policyjnych, oligarchii finansowej prasa i inne media są często co najwyżej narzędziem pomagającym w toczeniu własnych porachunków, a niezależne dziennikarstwo jest zagrożeniem dostatecznym, by traktować je podsłuchem i procesem karnym, zastraszeniem tudzież próbą przekupstwa.
I w końcu dla obywateli - niestety - jest często abstraktem, czymś ich niedotyczącym, oderwanym od ich życia wydumanym problemem dotyczącym tylko dziennikarzy, za którymi w końcu często nie bardzo się przepada.
Alexis de Tocqueville pisząc o amerykańskiej demokracji, wcale nie zachwycał się tamtejszą prasą, choć uznał ją za konieczny element demokracji: "Cenię ją zdecydowanie bardziej dla zła, któremu zapobiega niż dla dobra, które czyni" - pisał francuski intelektualista. Tym złem jest tyrania.
Czasem mówi się, że Mojżesz celowo wodził Naród Wybrany aż przez 40 lat po pustyni, gdyż chciał stworzyć nowe pokolenie, a wygubić ludzi o mentalności niewolników. Nasz problem polega na tym, że choć od ponad dwóch dekad spełniamy formalne wymogi demokracji, umysły części z nas zostały uformowane w czasach tyranii. Przeczytajcie państwo rozmowę z Markiem Królem (str. 4-5). Niby drobna sprawa, jeden z wielu procesów w sądzie pracy, ale w idealny sposób opisuje istotę problemu: ten problem to sąd, który uznaje, że w określonych warunkach historycznych i społecznych określone treści nie mogą się znaleźć. Jest to argumentacja rodem z uzasadnień peerelowskich interwencji cenzorskich.
O tym, gdzie leży pies pogrzebany, czyli jakie przepisy niszczą wolność i jak wygląda los dziennikarza, któremu zdarza się spędzać więcej czasu w sądzie niż w pracy, mówi mecenas Artur Wdowczyk w rozmowie z Mirosławem Skowronem (str. 6-7).
Nieco inne niż wolnościowe podejście Artura Wdowczyka prezentuje doktor Marek Palczewski. Zdaniem tego świetnego medioznawcy problem leży w tym, co polskie elity polityczne zrobiły z wolnością, topiąc ją w agresji, a argumenty redukując do epitetów. W walce pomiędzy polskimi politycznymi Hutu a Tutsi nie ma miejsca na wspólne wartości, a wolności słowa używa się co najwyżej do tego, do czego rąk używa Witalij Kliczko. Gorąco polecając ten mądry tekst, nie mogę powstrzymać się od drobnej refleksji. Marek Palczewski przypomina, że ojcowie założyciele USA walcząc ze sobą w wyborach, równocześnie toczyli wielogodzinne debaty polityczne, w których często osiągali konsensus albo też ktoś kogoś przekonał. Ale z drugiej strony już od pierwszych kampanii prezydenckich w USA prasa popierająca poszczególnych rywali konkurentom ubliżała od zdrajców, dziwkarzy, bezbożników, szaleńców.
Wielu to raziło, ale Amerykanie zdecydowali się na bezwzględne zagwarantowanie wolności słowa.
No i w końcu, last but not least, polecam budzące optymizm artykuł Tadeusza Płużańskiego i felieton Jerzego Jachowicza. Ani sądy, ani ograniczenia rynkowe nie zdławią wolności słowa, bo ludzki głód wiedzy i dyskusji jest silniejszy - twierdzi Płużański. A Jachowicz sam jest dowodem na tę tezę.
Wiktor Świetlik
redaktor prowadzący, publicysta
Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu. |