"Super Express": - Napisał pan, że "partie rządzące stały się agencjami zatrudnienia" i że "trwa proceder żerowania polityków na majątku państwowym". "Politycy wymuszają na prezesach spółek Skarbu Państwa podpisywanie lukratywnych kontraktów ze wskazanymi firmami". To prawdziwy obraz naszej polityki?
Witold Gadomski: - Niestety. I najgorsze jest to, że wszyscy się do tego przyzwyczaili, mając poczucie bezsilności. Zmienić to może chyba tylko jakaś naprawdę wielka krucjata. Po moich tekstach o ludziach Platformy, którzy opanowali różne struktury dzięki legitymacjom partyjnym, dostaję sporo e-maili. Część czytelników jest na mnie oburzona...
- Oburzeni są może ci z legitymacjami partyjnymi. Ale reszta?
- Są oburzeni nie za teksty o sytuacji, ale za listę tych 47 osób z legitymacjami PO bądź ze związkami rodzinnymi z politykami tej partii. Przyznaję, że sam miałem wątpliwości co do publikowania nazwisk. Było to trochę na granicy. Przynajmniej część z nich chciała zachować prywatność i ja to rozumiem. Ci oburzeni bronili się zresztą, że mają legitymację partyjną, ale to przecież legalne.
- Legalne. Przyznają jednak panu, że choć mają kompetencje, to bez zapisania się do PO nie byłoby szans na zdobycie tej pracy.
- To znamienne słowa. Pani, która to przyznała, zadzwoniła z pretensją, że umieściłem ją na liście. Jej wypowiedź pokazuje jednak sedno problemu. Rozumiem, że członkowie partii i ich rodziny muszą gdzieś pracować. Polskie partie nie mają jednak wielu członków. I to, że wśród pracowników Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych jest aż tak wielu działaczy i krewnych ludzi z PO, jednak mnie zaszokowało.
- To chyba nie jest wyjątek. Poza Warszawą jest podobnie...
- Może nawet gorzej. Nawet w Warszawie wszystkie spółki miejskie obsadzone są przez ludzi PO! Wielu czytelników przysłało mi informacje, po których mógłbym opublikować kolejne podobne listy. Nawet dziesięć razy dłuższe niż w przypadku mazowieckiej PO. Miejmy świadomość, jaka jest skala problemu.
- Janina Paradowska i Michał Komar uznali, że wytykanie tym osobom pracy w państwowych jednostkach to przesada i nie ma tu żadnego skandalu. Jeszcze się pan dorobi łatki "PiS-owskiego dziennikarza".
- Przyzwyczailiśmy się niestety, że mówienie o takich skandalach i tak niczego nie zmienia. Ileż razy można mówić, że wszędzie w samorządach normą stało się zatrudnianie żon i rodzin działaczy? To staje się nudne i oczywiste. A powinniśmy być oburzeni! W przeciwnym razie - i tego się obawiam - wszyscy do tego przywykniemy. Zwłaszcza bez zmian systemowych.
- Zmiany systemowe musiałby zainicjować premier Tusk. Zna pan jego, jak i część władz PO, jeszcze z czasów, gdy był pan posłem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Partii, którą kierował Tusk.
- Nie spodziewam się, że cokolwiek zainicjuje. Po wskazaniu swojego wieloletniego przyjaciela Krzysztofa Kiliana na szefa państwowej spółki, po wskazaniu byłego ministra Grada na szefa kolejnej spółki? Donaldowi Tuskowi świetnie wychodzi co innego.
- Co?
- Tusk jest naprawdę dobry w unikaniu niewygodnych informacji. Można odnieść wrażenie, że robi to celowo. Gdy dana informacja dociera, to trzeba przecież podjąć jakąś decyzję! Wygodniej jest jej nie podejmować. Premier nie robi nic, by to zawłaszczanie państwa przez partie ukrócić.
- Premierowi zawsze zależało na sondażach. Może zdecyduje się coś zmienić choćby ze względów wizerunkowych?
- Nie, gdyż nie jest do tego zdolny ani tym zainteresowany. Nie chce ani nie myśli w kategoriach naprawy tej sytuacji. Ze względów wizerunkowych może wyrzucić kilka osób ze swojego otoczenia. Może przeforsować jakąś widowiskową ustawę. Nie sądzę, żeby ta chora sytuacja mu przeszkadzała i żeby się nią przejmował. Do tego dochodzi poczucie bezkarności.
- Ze względu na sondaże?
- I brak alternatywy. To nieszczęście tej sytuacji. Bywało, że gdy zaczynała się krytyka jakichś złych posunięć rządu bądź PO, publicyści podnosili głos, przypominając, że "jak nie Platforma, to wróci PiS". PO celowo antagonizuje się z PiS i vice versa. Podzielili się polityką. Zmiana tej sytuacji musiałaby wyjść od rządzących, a oni nie chcą żadnych zmian.
- Dziwi pana, że ludzie, których pan dobrze znał, tak daleko odeszli od tego, co sami głosili?
- Nie chcę mówić, że wszyscy dawni koledzy przestali być porządni. Dziś polityka jest tylko zwykłym zawodem. Wiele osób weszło więc w buty ludzi, których kiedyś krytykowali. I niespecjalnie się przejmują, że tworzą partyjne państwo. Mamy barona lokalnego, np. szefa mazowieckiej PO. Taki baron chce mieć jak najwięcej członków, co przekłada się na więcej głosów na kongresie, a później na posłów w Sejmie. Żeby mieć członków, coś musi dać. No i daje stanowiska...
Witold Gadomski
Publicysta "Gazety Wyborczej", były poseł KLD