Wtedy się obudziłem. Ulżyło. Przypomniałem sobie, że w prawdziwym życiu polscy decydenci zdecydowali się jednak odpowiedzieć na koronawirusowe wyzwanie w kategoriach społecznej solidarności. Nawet ci, którym korona krzywdy raczej nie zrobi godzą się (przynajmniej na razie) na pewne ofiary, by podjąć próbę ratowania tych z grupy ryzyka. Oczywiście, że władza działa w dużej mierze zapobiegawczo (krytyk mógłby powiedzieć, że trochę panikarsko): próbując zapobiegliwością nie dopuścić do sytuacji, gdy krytycznej próbie poddany zostanie stan naszych zasobów (miejsc w szpitalach, respiratorów etc.). Generalnie jednak rząd idzie na razie drogą słuszną.
Chciałem zasnąć znowu. Coś mi jednak nie dawało spokoju. Dopiero gdzieś o brzasku zrozumiałem. Starczy zmienić „epidemia” na „transformacja” i wszystko będzie się zgadzało. Ten czarny sen już się przecież kiedyś spełnił. Dokładnie 30 lat temu polska władza powiedziała ludziom: życie jest ciężkie, więc radźcie sobie ludzie sami. Rząd argumentował, że transformacji i tak nie uda się powstrzymać. Nie ma alternatywy. Ale – powiadali (już nie we śnie, lecz na jawie) politycy, publicyści i wszelakie inne moralne autorytety - w sumie nie ma się co mazać. Terapia szokowa wyjdzie nam na dobre. Transformacja nas przetestuje: przetrwają najsilniejsi! A słabi, mniej zaradni, słabiej ustosunkowani? No cóż. Widocznie nie nadawali się do nowych czasów.
Wracając do roku 2020. Wciąż nie wiemy jakie będą konsekwencje i kiedy wirus uda się powstrzymać. Ale jedno pociesza. Przynajmniej pierwsza reakcja nie jest już taka bezduszna jak przed 30 laty. Może jednak czegoś się jako społeczeństwo nauczyliśmy.