Facet z takimi zasługami nie może dziś pleść bzdur - tłumaczono nam. Dziwaczne, niezrozumiałe, niegramatyczne przemyślenia Wałęsy przekładano na pogłębione analizy polityczne. Pisano za niego artykuły, książki, interpretowano jego tylko pozornie rażące ignorancją, a często też polityczną agresją wypowiedzi. Mógł jednego dnia popierać antyglobalistów, a drugiego dnia Tuska. Mógł tłumaczyć, że opozycyjny marsz jest antydemokratyczny, bo w sondażach więcej osób kocha pana premiera. Niby nie trzeba czytać książek, by po chwili namysłu dojść do wniosku, że to kompletna bzdura, bo demokracja opiera się na konkurencji politycznej. Ale i to tłumaczono. Mógł powiedzieć dowolną rzecz, a salony wznosiły dłonie z zachwytem nad wielkim autorytetem politycznym i moralnym. Mistrza nie wolno było ruszać, grzebać w jego przeszłości, nadmiernie krytykować.
I co? I polityczny geniusz, ikona demokracji, wielki autorytet, który za niezręcznościami gramatycznymi ukrywał wielką mądrość, stał się homofobem, którego się nawet syn wstydzi. Dlaczego nikt nie tłumaczy, że Wałęsie nie chodziło o wszystkich homoseksualistów, a tylko o lewicowych aktywistów gejowskich? Dlaczego nikt nie mówi, że mur to przenośnia, a wielki Lech Wałęsa być może właśnie - paradoksalnie - wskazywał na problem innych mniejszości? Przecież kiedyś w przypadku Wałęsy, „A” mogło znaczyć „B”, a białe być czarnym. I co się stało? Mistrz jest nagi?
Przecież to herezja stwierdzić, że Wałęsa od lat przestał rozumieć otaczającą go rzeczywistość. Bo będąc ogólnoświatową ikoną demokracji nigdy nie popracował nad sobą na tyle, by tę demokrację zrozumieć. Że osiadł na piedestale, na którym go osadzono, i siedział tam taki, jakim miał być: próżny, bierny i bezmyślny. Teraz trzeba czekać, aż wszyscy ciut zapomną, by znowu zacząć go używać w walce ze strasznym Kaczorem. - Walczyłem o prawa, ale walczę też o logikę - stwierdził wczoraj w Trójce były prezydent. Doskonałe podsumowanie.